Droga prowadzi nad jeziorem, które otulone zielenią łąk i rozmachem uprawnych pól bławaci się mocno wiosennym kolorem toni. Spokój prowincji, z której mianem pojednał się tutejszy błogi świat. Okazały pałac, który ni stąd ni zowąd wyłania się za zakrętem, jest podobno jednym z najpiękniejszych niemieckich barokowych takich w tym kraju. Nad portalem rzeczywiście widnieje niemiecko brzmiące nazwisko Lehn, poza tym na germańskość nie wskazuje nic więcej – kłująca w oczy biel igra sobie z soczystą zielonością i wiejską atmosferą przełamaną elementami światowego ogrodnictwa. Fontanna, łabędzie, słomiany dach byłych zapewne domków dla służby, bądź stodół czy stajni, które ogarnięte porządkiem wynajmowane są zainteresowanej spokojem i przyrodą publiczności. Samo miejsce słynie jeszcze ze smutnego rekordu 900-osobowej policyjnej ekipy poszukiwawczej, która przeczesywała okolicę w tzw. przypadku Mony od 20 sierpnia 1964 roku przez parę kolejno tragicznie następujących po sobie dniach. Siedmioletnia Mona wybrała się do szkoły dojeżdżając rowerem do znajdującego się przy naszej drodze przystanku autobusowego, na który nigdy nie dotarła. Znaleziona miesiąc później i 20 km dalej w dwóch papierowych workach, uduszona i zgwałcona, okazała się paść ofiarą chuci 38-letniego stewarda, żonatego ojca czwórki dzieci.