Soczyście zielone, dorodne, z głębią kolorów i wyrazistością krajobrazu. Węgry rozlewają się na horyzoncie pagórkami i bezkresnymi polami, na których albo żniwa już zebrały swój plon albo słoneczniki nieśmiało podnoszą żółknące głębią słońca główki.
Nie przypuszczałam, że napotkam tutaj orgię dobrze znanej mi ojczystej przyrody. Jakby granic nie było. Jakby wciąż tliła się braterska unia różnymi językami mówiących narodów.
Wzgórza Narodowego Parku Aggtelek kryją w sobie skarb 200-tu jaskiń, które dostały się niepostrzeżenie dla samych siebie na ważną listę Unesco. Tak samo – w powolnym rytmie, sobie i w sobie – istnieje życie trudne do zarejestrowania krótko żyjącemu człowiekowi, odrębne, będące jednocześnie doskonałą częścią całości, która współgra i współmiernie egzystuje ze sobą na przestrzeni niewyobrażalnych milionów lat. Koegzystencja, o którą my, jako ludzkość, toczymy wojny.
Najpiękniejszy i największy stalagmit, trasy godzinne, dwu- i sześcio też, orgia formy i pole popisu dla wyobraźni. A w pewnym momencie w podziemnej sali koncertowej rzewna madziarska pieśń w kobiecym wydaniu z przeskakującym od skały do nacieku światłem. Zimno przeszywa do szpiku, ale serce rośnie od estetycznych wrażeń.
Potem smak kukurydzy i przestrzeń, która wylewa się zielonością jak wino – serpentyny winnic i szum cykad przy zachodzącym w możliwie wielu ciepłych kolorach słońcu. Co za błoga winnym snem kraina!