Jeśli marzysz o tym, by móc zostać prawdziwym rycerzem i do tego lubisz wino – przybywaj do Doliny Pięknej Pani. Egerskie Towarzystwo Rycerzy Turystyki Winnej przyjmie Cię z otwartymi ramionami, jeśli tylko masz tęgą w wiedzę głowę. Po zdanym na temat lokalnego wina egzaminie zostaniesz przyjęty w jego szeregi i będziesz z dumą mógł się szczycić tak honorowym mianem. A piwniczki wykute w wulkanicznym tufie zaoferują Ci idealnie schłodzone do 12 stopni wyborne egerskie wino:-)
Dolina jest klimatyczna, wieczorem głośna rozśpiewanymi głosami rozbawionych buzującym we krwi trunkiem gości. Jednak dzisiejszego wieczora wzywa nas Eger – najbardziej znane barokowe miasto Węgier, które, szczególnie o zmroku, emanuje orientalnym klimatem. Miasto założone około 1004 roku jako biskupstwo przez pierwszego władcę Węgier, Stefana I, w 1241 roku zniszczone przez Tatarów i szybko odbudowane, gdyż należało do najbogatszych tego kraju.
W 1552 roku Egerem zatrzęsła horda Turków, których zatrzymał István Dobó mając do dyspozycji 2100 obrońców (w tym wiele kobiet) przeciwko 80 000 tys. najeźdźców. Niewiasty odegrały w tym cudownym ocaleniu wielką rolę, pojąc Turków resztkami czerwonego wina, którzy uważali ten napój za byczą krew, która miała ją pijących uczynić niezwyciężonymi. Poddali się, co przeszło do historii jako pierwsza klęska Osmańskiego Imperium, a wino stało się produktem eksportowym po dziś dzień pod nazwą „Egri Bikavér”.
Turcy wrócili w 1596 roku i bycza krew w tym przypadku nie pomogła. Zostali w mieście przez kolejnych 91 lat i pozostawili po sobie orientalny klimat, jak i najbardziej na północ wysunięty minaret Europy. Za chwilę do niego dotrzemy...
Spacerem przez Érsekkert, były biskupi ogród, a dziś otwarty dla wszystkich park, idziemy do Henryka Fazoli, płatnerza, który w 1758 roku przeprowadził się do Egeru na zaproszenie biskupa Barkóczy de Szala i pozostawił po sobie metalowe, finezyjnie wykonane skarby w postaci zdobień, bram i ogrodzeń. Uprzejmy strażnik pokazuje dokąd wejść, by ten rarytas zobaczyć – zachwyt!
Stąd już niedaleko do drugiej co do wielkości węgierskiej bazyliki wybudowanej w latach 1831-36 na zlecenie biskupa Janosa.L. Pyrkera z Wiarą, Nadzieją i Miłością nad portalem i posągami węgierskich królów Stefana i Władysława (István i László) oraz apostołów Piotra i Pawła po obu stronach schodów prowadzących do jej wnętrza, które jest eleganckie i monumentalne. Jednak największą niespodzianką okazuje się być … biskupia piwnica w formie tuneli ciągnących się pod całym starym miastem. 3 km długości i 560 winnych pomieszczeń, które służyły przez długie lata wyłącznie książętom kościoła. Wino zapewne nie używane było tylko przy odprawianiu mszy...
Jako program kontrastowy posłuży nam wspomniany minaret. Zmierzcha, a smukła budowla pozostawiona przez wytrwałych w dążeniu do zawładnięcia Egerem Turków kusi niezmiernie. Minaret ma być otwarty do 18-tej, niestety jest już po 19-tej, gdy zbliżamy się do niewielkiego placyku, gdzie znajduje się ten turecki znak. Jednak...drzwi są otwarte, obok nich siedzi kobieta, która ma koło siebie stoliczek z pamiątkami i znudzony wyraz twarzy. Okazuje się, że na górze są ludzie, a ona sam nie ma nic przeciwko temu, by wpuścić jeszcze jedną partię rozochoconych gości. Na wejście trzeba czekać, gdyż schody są wąskie i wyminięcie się nie jest możliwe. Czekamy i czekamy, niecierpliwimy się dziwiąc dlaczego tak długo to trwa. Gdy w końcu zaczynam się wspinać do góry jako pierwsza – radości nie ma końca. Tej wewnętrznej, na piękne widoki. I to była jedyna rozsądna decyzja przy tej wąskiej i wysokiej okazji – wejdźcie jako pierwsi, każda inna pozycja jest pułapką!
Klaustrofobia nie jest mile widziana, a pierwsze wrażenie i widok – niezapomniane, jak i cała reszta. Minaret na samej górze to malutki balkonik z metalową barierką, wąski, może na półtorej stopy. Ma się wrażenie, że wystarczy jeden krok, by spaść na dół. A trzeba go okrążyć, gdyż za nami wchodzą kolejni. Jako pierwsza szybko, przyciskając plecy do ściany przesuwałam się do przodu, z powrotem do wyjścia. Byle nie patrzeć w dół, byle się nie poślizgnąć. Przy drzwiczkach odetchnęłam z ulgą, niestety, wciąż wchodzili nowi ludzie i trzeba było czekać, do tego wszystkiego dwie dziewczyny w sekundzie pojęły, co zrobiły i stanęły jak wryte. Za nimi szli kolejni, musiały więc wyjść i okrążyć wieżyczkę. Musiały, ale długo to trwało, zanim się z tym faktem pogodziły. Ci za nimi popędzali, ja próbowałam przekonać, że da się przeżyć, że trzeba, bo utkniemy tutaj na wieki. W końcu wyszły, a ja z ulgą zeszłam na dół.
Biedny muezzin.