Nocą duży, czarny karaluch urządzał sobie wycieczki po pokoju Grand Hotelu Aranybika, a mieszkańcy miasta spędzali swój wolny czas odpowiednio do stanu na jego rynku. Rozbawiona młodzież najpierw, potem podpici 30-40-latkowie, bezdomni 50-60-latkowie, a tak od wczesnej jutrzenki emeryci na spacerach z młodymi rodzicami ze śpiącymi pociechami w wózkach. A wszystko słyszalne za sprawą dziury w oknie, przez którą przeciągnięta była gruba rura wentylatora.
Dopiero nad ranem ucichło na tyle, by można było zmrużyć oczy.
Poszukując śniadania trafiamy na kwiatowy targ z towarem albo polnym, albo własnym sumptem wyhodowanym. Dwie piekarnie sprzedają pieczywo i gdy godzimy się z perspektywą suchej bułki z czarną kawą przychodzi z odsieczą przypadkowa klientka kwiaciarki, która jako jedyna potrafi się wyrazić w innym niż węgierskim języku. „Tutaj tylko piekarnie, śniadanie dostaniecie gdzie indziej”, wskazała drogę i zapytała, co robimy w Debreczynie, zaśmiewając się ubawiona, gdy słyszy, że spędzamy tutaj urlop. Lokal przez nią wskazany jest wyjątkowy, a śniadanie wyborne.
W Debreczynie turystów raczej brak. W Déri-Museum otaczają nas od razu pracownicy w liczbie mnogiej i tak będzie już do końca muzealnej wędrówki. Co jak co, ale kulturalnych placówek z wyjątkowymi eksponatami temu miastu nie brakuje. W pierwszej, którego podwaliny ufundowali od roku założenia 1902 mieszkańcy miasta ofiarując obiekty, które miały uwiecznić historię ich grodu, mówi się o 13 skarbach, zapewne dlatego tak doskonale strzeżonych przez muzealną załogę jak cerbery. Obserwują uważnie każdy ruch i nerwowo przekazują kolegom znaki, gdy grupa się niesfornie rozpierzcha. Wszystko z powagą, bez cienia uśmiechu, bez odprężenia z jednocześnie jasną informacją – to moja praca, zadanie, misja.
Najpiękniej prezentowane są zbiory malarstwa olejnego podświetlone w czarnych salach i trzy potężne obrazy ze scenami z życia Chrystusa, których sam artysta Mihály von Munkácsy (czyli Michael Lieb) nigdy nie widział powieszonych razem w jednym pomieszczeniu. Dwa egipskie sarkofagi tchną świadomą wartością, a samurajskie stroje i broń – grozą brutalnej śmierci. Tuż obok muzeum znajduje się sala wystawowa sztuki współczesnej, gdzie krwawiący prawie niezauważalnie człowiek wrośnięty w blok zrobił na mnie największe wrażenie. Na podwórzu tańczy współczesny taniec para, ćwicząc zapewne do jutrzejszej uroczystości otwarcia kolejnej wystawy, a w przyklejonym hotelu Lyceum z dachu można podobno podziwiać panoramę miasta, ale dziś wraz ze znajdującym się tam barem jest zamknięty. Cały kompleks nosi nazwę Centrum Kulturalnego Kölcsey Központ.
Kalwiński Rzym albo węgierska Genewa, jak chętnie mówi się o Debreczynie, gdyż miasto to było, jest i zapewne jeszcze długo będzie najważniejszym centrum tej religii. W Kalwińskim Kolegium odbywały się posiedzenia rewolucyjnego rządu, gdy w styczniu 1849 roku miasto zostało stolicą Węgier i symbolem ich wolności. Trzy miesiące później w pobliskim, jakże narodowo ważnym, Wielkim Kościele Ewangelickim Lajos Kossuth ogłosił detronizację Habsburgów i niepodległość Węgier, a krzesło, z którego to uczynił jest odwiedzane jak najświętszy relikt przez tłumy zwiedzających do dziś. Wracając jednak do Kolegium, gdzie w skromnej sali można poczuć rewolucyjnego ducha, a na dziedzińcu zadumać nad jakże znanymi słowami Ora et labora, koniecznie należy zajrzeć do pięknej i ogromnej biblioteki (ok. 600 000 tys. egzemplarzy), pamiętając, że były czas, gdy właśnie w Debreczynie drukowano ponad połowę wszystkich wychodzących na Węgrzech książek.
Ściana gorącego powietrza uderza przy wyjściu z budynku. Żar przyjemnie suchy, leniwie umilający trasę wiodącą pomiędzy blokowiskami i opuszczonymi, zmierzającymi ku ruinie, kamienicami. Ostatnim muzeum w Debreczynie, które odwiedzamy, jest miejsce pamięci Ferenca Medgyessy, płodnego rzeźbiarza, którego dzieła zdają się być tylko na chwilę zaklęte w kamień. I tutaj cerber-muzealnik patrzy na ręce i nie odstępuje na krok. Robienie zdjęć dozwolone jest jedynie na zewnątrz.
Wracamy na główny plac miasta Kossuth tér, przez który przebiegają tory tramwajowe, który to pojazd zastąpił w 1911 roku miejski parowóz przewożący jako pierwszy w kraju licznych pasażerów. Przy tym placu znajduje się i ów Grand Hotel Aranybika, w których przeogromnych salach i pokojach pomieszkują karaluchy. Od 1699 roku istniał na tym miejscu lokal, zakupiony przez miasto od Jánosa Bika, pomału zamieniany według zapotrzebowania na ogromny hotel, dziś w stylu eklektycznym. Nazwa wzięła się od pierwszego właściciela, pana Bika i oznacza złotego byka, którego symbol od 1810 roku dumnie wisi na wejściem. W środku jest bombastycznie, sale porażają wielkością, lista gości imponuje. Jedynym mankamentem jest...starość i wyraźnie zaniedbanie obiektu. Poszewki dziurawe, meble połamane, deska klozetowa za duża, bądź za mała ślizga się pod siedzącym na wszystkie strony, a wszystko widoczne dopiero po zakwaterowaniu. Obsługa jest dosyć hojna i przydziela drugi apartament, jeszcze większy, by towarzystwo mogło się wyspać w odosobnieniu, a po wszystkim udziela sporej zniżki zapewniając, że remont trwa, trwa i trwa i niedługo wszystko się zmieni. Oby.
Spacerem wzdłuż torowiska mijamy ratusz i byłą siedzibę Komitatu, zamkniętą na cztery spusty, Mały Kościół Ewangelicki z 1726 roku, by dotrzeć do katolickiej świątyni św. Anny, w której właśnie udzielany jest ślub. Niedaleko stąd do debreczyńskiego teatru im. Csokonai i paru przepięknych kamienic, jak i uroczych uliczek.
To drugie co do wielkości miasto Węgier nas na przemian zachwyciło i rozczarowało. Przepiękne perełki architektury z zachwycającymi obiektami muzealnymi w wydaniu prowincjonalno-sennym, karaluch trochę podgrzał atmosferę, a bezsenność przyćmiła blask. Wyjeżdżamy z niedosytem...