Pan Jezus w byłym karmelickim klasztorze odwraca zadziornie głowę albo w bólu umierania, albo z żalu, że w celach nie przebywają już karmelici, ale obcy i niekoniecznie rozmodleni goście. Pokój nasz z antresolą być może należał do przeora, gdyż prezentuje się obszernie, ale też niezmiernie przytulnie.
A Györ? Cóż, po Budapeszcie zalane słońcem, barokowe miasto, po którego romantycznych uliczkach spacerują leniwie mieszkańcy, gdzie jedną noc spędził Napoleon i jeden koncert zagrał Liszt, gdzie umierał za innych przyszły święty, a ogromna synagoga służy jako centrum kulturalne, gdzie można napić się wyjątkowych w smaku belgijskich piw (kto zna smaczek Kwaka?) i gdzie zachodzące słońce igra sobie z barokowych kamienic ścianami i spacerowiczów cieniami, gdzie biała młoda para całuje się przeciągle zapominając o oku kamery, łagodzi pogniecione stolicą zmysły i ogrzewa zmarznięte chłodem ciała i dusze.
Wieczór rozsmakowany i przeciągnięty do przyjemnego zmęczenia samym tylko faktem, że ma się tę piękną starówkę wyłącznie dla siebie, jej wierne duchy starają się w tej kontemplacji nie przeszkadzać.
Zbieg okoliczności, albo kaprys losu, który daje się formować konstruktywnym biegiem myśli i pragnień. Ciche westchnienia zmęczenia w Budapeszcie tutaj są oddechem wdzięczności. Dobry czas, dobry wybór, dobry smak kolacji.