Zaśnieżoną krainą przemieszczamy się w kierunku Lauenstein odkrywając po drodze nad rzeczką Müglitz (dopływ Elby) starą piekarnię Bärenhecke, którą w 1898 roku założyło 26 zubożałych piekarzy, by utrzymać się przy trudnym w Rudawach życiu. Chlubna tradycja trwa po nazistowskich i socjalistycznych czasach do dziś, szczycąc się jej pielęgnacją w sposób pierwotny i regionalny – własna mąka na miejscu mielona, zakwas, sól jodowana i woda z pobliskiej krynicy służąca nie tylko jako składnik wypieków, ale będąca też źródłem energii. Bez środków konserwujących i sztucznych dodatków, a w oknie widać … aniołów:-)
W porażającej, wciąż w górę rosnącej bieli docieramy do Lauenstein, gdzie samochód ma problemy z podjazdem, a my zakochujemy się w zimowej scenerii i niesamowitej ciszy tej najstarszej saksońskiej osady ze stromymi, krętymi i średniowiecznymi uliczkami. Nawet aparat się rozczulił i zdjęcia
pałacu się tutaj znajdującego z zewnątrz nie wyszły, za to w środku pogubiliśmy się między historią, łącznością, zabawą i modlitwą.
Pałac powstały na zgliszczach z XII wieku pochodzącej twierdzy, która płonąc 2 maja 1594 roku otworzyła pole do popisu dla renesansu tutaj ukształtowanego w formie doskonałej. Znana nam już z Kuckuckstein rodzina von Bünow przez 300 lat z rozmachem prowadziła w nim prywatne, polityczne i towarzyskie życie.
Dziś w pałacu można zjeść i przyjrzeć się wielu stałym wystawom, jak na przykład tej o saksońskiej poczcie i rozwoju jej tras, o historii miasteczka, o George Bähr, budowniczym drezdeńskiego kościoła Marii Panny, który tutaj dorastał, o historii kolei liniowej Doliny Rzeki Müglitz, o dziczyźnie tych rejonów, o okolicznych lasach, o malarstwie Heriberta Fischera-Geisinga i o więziennictwie. Dużo, może za dużo, jeśli doliczyć wystawy czasowe akurat trwające – o Kraju Sudeckim i grach planszowych, przy czym ta ostatnia bardzo odkrywcza i zaskakująca, a nawet … rozrzewniająca. Wystawy znajdują się w historycznych pięknych salach, przy okazji można zobaczyć gotycką kaplicę i wymowne w wyrazie głowy ją zdobiące. Za oknem puchowy i biały, milczący i płatkiem śniegu falujący świat.
Gdy opuszczamy pałac jest już późne popołudnie. Wyruszamy na krótką chwilę do Czech. Po drodze mijamy Geising, gdzie znajduje się dom pochodzący z 1497 roku. Pieczołowicie odrestaurowany mieści w sobie lokal o nazwie „Wirtshaus Anno 1497”, popularny w okolicy, jak i tutejszej literaturze. Podobno złożono ziemi, na której postawiono ten dom, ofiarę w postaci...kota, szczątki którego odnaleziono przy remoncie na dachu. Stara, ponura tradycja, a raczej archaiczna wiara w zadośćuczynienie za nałożony kawałkowi naszego globu ciężar, za który on sam domagał się ofiary, którą zamurowywano żywcem – w Danii na przykład konie pod kościołami, w Niemczech wiele zamczysk dostało w ofierze ludzi...
Droga do Czech jest trudna i piękna zarazem. Bezszelestna niemalże jazda po ośnieżonej trasie, przygraniczny świat krasnali czekających na dobrą emigrację, uginające się pod ciężarem śnieżnej masy choinki i jakiś ciepły lokal pełen rudawskich zabawek, przed którym Chrystus Marznący cierpliwie trwa.
Sceneria z doskonałej wyobraźni zamieniona na chwilę w rzeczywistość.