Jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki odnajdujemy siebie samych w Schkopau, na dziedzińcu starego zamku. Oblany słońcem piękny stołp, w którym odnajdziemy zeszkieleciałego nieszczęśnika, a naprzeciwko wypieszczony stary budynek użytkowany jako hotel, w którym wielu już rozpoczęło nową, acz żmudną i krętą, drogę swojego życia.
Jest cicho, spokojnie i ciepło. Można wszędzie zajrzeć, do każdej sali wściubić nos, można obejść cały park i zapuścić się w jego najciemniejsze zakamarki. Można podumać nad rzeką Saale o rodzie von Trotha, który przez pięćset lat tutaj spędzał swoje życie, aż do wywłaszczenia w 1945 roku.
Najpierw jednak zamek wybudowano w X wieku, by chronić okoliczne wsie, posiadłości rycerskie i klasztory, stąd służący wyłącznie tej ochronie stołp, dziś tak malowniczo porośnięty dzikim winem. Widok z niego na okolicę dramatyczny, buchające parą kominy zindustrializowanej okolicy na chwilę mącą zdobyty na dole spokój.
Po wywłaszczeniu bywali tutaj chorzy, uchodźcy, zwykli obywatele szukający mieszkania i urzędnicy w nim jako urzędzie pracujący. W końcu, po zmianie systemu politycznego wschodnich Niemiec niszczał i kruszył swoje stare mury być może z rozpaczy, być może z tęsknoty za przychylnym zamkom średniowieczem. Doczekał się w końcu dobrych dni, przyjął inwestycję z wdzięcznym westchnieniem ulgi i dumnie pręży swoje świeżo wytynkowane mury.
Polubiłam go bardzo. Przytuliłam na dwie długie i bezpieczne noce.