Fritzlar posiada dwie wyjątkowości – ratusz w 1109 roku wspomniany po raz pierwszy i po dziś dzień nieprzerwanie użytkowany jako siedziba urzędowa w Niemczech i Szarą Wieżę z 1274 roku (pierwsza wzmianka), która ze swoimi 37 metrami jest najwyższą jeszcze stojącą miejską wieżą strażniczą tego kraju.
Fritzlar ma jeszcze piękne stare miasto, majestatyczną katedrę i własną legendę, a do tego wyjątkowego Holendra. Jednak po kolei...
Dąb Donara, południowogermańskiego boga burzy i piorunów, czczony był przez Chattów w bliżej nieokreślonym miejscu tej okolicy i wraz z napływem chrześcijaństwa niepożądany. Święty Bonifacy, misjonarz i reformator kościoła katolickiego, nakazał ścięcie dębu około 723 roku demonstrując tym samym wyższość swojego boga nad tym pogańsko-germańskim. Z jego drzewa wybudowano oratorium ku czci świętego Piotra, co jednak według oficjalnych i wiarygodnych źródeł nastąpiło dopiero dziewięć lat później. I choć dokładne miejsce nie jest znane, dziś uważa się, że na jego fundamentach powstała katedra, dająca początek rozwojowi miasta Fritzlar. Tutaj Karol Wielki miał swój Kaiserpfalz (pałac cesarski), tutaj na granicy frankijsko-saksońskiej krzyżowały się ważne średniowieczne trasy handlowe, tutaj rezydowali wszyscy królowie i cesarzowie niemieccy X i XI wieku i zbierał się sejm Świętego Cesarstwa Rzymskiego, jak i synody – na tym w 1118 roku obłożono anatemą cesarza Henryka V.
We Fritzlar płonęły też stosy, na których ginęli oskarżeni o czary ludzie, kobiety i mężczyźni, bez szans na rehabilitację. Było ich wielu, 62 osoby znane są z imienia i nazwiska, reszta nieznana. Rządy nie tylko dusz, ale i ciał.
A propos ciał – przyjemnie się spaceruje, nadzwyczaj sympatycznie, jak to bywa w niemieckich małych miasteczkach. Pruski mur, dobre oko architekta i ład ozdobiony dopasowanym do pory roku detalem. Trochę w górę, trochę w dół, zachwyt tutaj i westchnienie tam, aż w końcu ciało domaga się nowej energii. Intuicja podpowiada, że w zupełnie niespektakularnie wyglądającym lokalu Cafe Hahn takową dostanie. Wchodzimy witani od progu, jakbyśmy się dopiero wczoraj pożegnali i od dawna do siebie tęsknili przez mężczyznę i psa. Nie niszcząc spektaklu witamy równie zamaszyście, pytamy o wystrój i podejrzewamy "obcość" na podstawie ciekawego akcentu. I rzeczywiście lokal od paru miesięcy przejęty, otwarty i zaaranżowany przez Holendra, byłego nauczyciela, który nie wiedzieć czemu upodobał sobie właśnie Fritzlar. I dobrze zrobił na nasze szczęście, w towarzystwie obrazów malowanych w Afryce, często udanych reprodukcji, jak i masy drobiazgów do odkrycia i nabycia posilamy się jedzeniem z niderlandzkim akcentem i oszołomieni ludzkich losów drogami opuszczamy gościnną Hesję. Po drodze ukazuje się nam anioł...ale... to nie czas na polityczne przepychanki;-)