To jedno z najsmutniejszych muzeów jakie kiedykolwiek widziałam. Opustoszałe, ze zniszczonymi eksponatami bez informacji, wypalonym samolotem i te "kobiety gruzów", które po wojnie walczyły o przyzwoity wygląd i funkcjonalność miasta Berlina. Jedna piękność stoi lekko odziana z łopatą w dłoni, nonszalancka i wyniosła, druga z oczkiem w czarnej pończosze siedzi pośród cegieł. Już ich dawno nie ma, napracowały się usuwając męskie grzechy, a miasto rozwinęło się nie do poznania. Nadały mu ton i zniknęły w odmętach dziejów.
Das Allierten Museum (Muzeum Aliantów) przy lotnisku Tegel jest ukryte za płotem, prawie nieoznakowane i trudno znaleźć do niego wjazd. Bilety kupuje się w lokalu gastronomicznym Hangar, gdzie po wizycie można na temat muzeum zaciągnąć języka. Miła pani mówi, że odwiedzających jest sporo, przyjeżdżają ci, którzy tematem aliantów się interesują i koneserzy starych samolotów oraz pojazdów wojskowych. Zgłaszają się też całe grupy. Przy lokalu jest mała wystawa w dwóch pomieszczeniach ukazująca pracę i pomoc w podzielonym mieście. A sam lokal jest równie zaskakujący, utrzymany w tonie tamtego podziału. Jesteśmy jedynymi gośćmi i decydujemy się coś wypić pytając tą samą panią, jak sobie przy tak małej frekwencji i znów braku informacji o jego istnieniu na zewnątrz dają radę. Pani się szeroko uśmiechnęła i oświadczyła, że od paru lat nie narzekają na brak gości. To lokal rockowy, często wynajmowany w całości, koncerty tutaj się odbywające są legendarne i serdecznie zaprasza, żeby się na własnej skórze o tym przekonać. Opinie w internecie są więcej niż pochlebne, więc nie mamy innego wyjścia niż wierzyć i przyjąć zaproszenie, nawet jeśli zabawa niedaleko tych kobiet i wraków wydaje się być niezbyt taktowną.