A w Lüneburgu świeci słońce i w końcu dzień, jak na wakacjach. Beztrosko, przepięknie, uroczo, staro- niemiecko, a może morsko, hanzeatycko, jakby czas nie mijał, nie, że nie stał w miejscu, ale go wcale nie było. Nie było i nie ma. A nawet nie będzie. Lüneburg pochłonął ten miernik naszej przemijalności, naszej odwiecznej nicości tragedią w formie różnorakich depresji się objawiającej, albo nadmierną energią rozpychających się łokci. Nie trzeba się w Lüneburgu przepychać, nie trzeba walczyć, być trzeba, pięknie i harmonijnie. Czasem można się zapaść w dół, ale z jaką gracją o tym sam decydujesz. Tutaj cię podtrzymają, upiększą, różę dadzą i zaprezentują tylko dla ciebie samego. Turystyczna cisza, choć Lüneburgu nie omijają wycieczki i znają biura podróży. Ech, każdy dom to odsłona estetyki i historia ludzi go stawiających, ich potrzeb, fantazji, gotowości do otwarcia tego, co w sercu się tliło. Ile tutaj ich pięknych, kształtnych i bezkształtnych, finezyjnie zdobionych, bądź minimalistycznych, barwnych, ceglanych, pełnych metafor i tajemnic zaklętych. Miasto nie uległo zniszczeniu w czasie ostatniej światowej wojny, więc te domy trwają od stuleci niezmienione, takie, jakie powstały w czasach solnego dostatku. Białe Złoto Lüneburga istnieje do dziś zaklęte w tę starówkę wyjątkową. Podobno przed 1000 laty myśliwy upolował dzika, w którego szczecinie pobłyskiwały solne kryształki. Dziś zwierzę można zobaczyć w tutejszych oknach wystawowych w towarzystwie albo soli albo pralinek. Tamten jednak śmiertelnie postrzelony odkrył przed mieszkańcami bramy do dobrobytu wzmocnionego przynależnością do Hanzy – związku miast handlowych Europy Północnej średniowiecza i początków nowożytności. Sól pasowała do handlu jak ulał, przybywało bogatych mieszkańców, których stać było nie tylko na kamienicę, ale i wyrażanie nią swoich pasji, potrzeb i emocji. Nie da się tak zwyczajnie opisać każdego domu, placu, zaułka. Elaborat na miarę uniwersytetu, który tutaj świetnie funkcjonuje w byłych koszarach, studenci międzynarodowi ożywiają to przytulne miasteczko. Do tego Lüneburg z 70 tysiącami mieszkańców posiada 350 lokali gastronomicznych, co czyni go pod tym względem najbardziej zagęszczonym miasteczkiem Niemiec i drugim po Madrycie w Europie. Zaczynamy więc poranny spacer od odwiedzenia jednego z nich, lokalu zagubionego pomiędzy uliczką a podwórzem, obsługiwanego przez sympatycznych młodych ludzi i w pełnym słońcu cieszymy oczy (i szybko brzuchy) serwowanymi z rasowym uśmiechem daniami.
A chwilę później…
Najpierw zachwycamy się portalem kolorowym miejskiej apteki, potem ocieramy o wybrzuszony (a może ciężarny) dom, by za ratuszem odkryć piękny ogród różany. W Lüneburgu od lat (2006 rok) kręcony jest niemiecki tasiemiec „Rote Rosen” („Czerwone róże”). Miasto dba więc adekwatnie o sielankowy wizerunek, róże są wszędzie. A potem meandrujemy uliczkami roztargnieni i rozrywani widokami, a przede wszystkim wzburzeni brakiem zwyczajności. Gdy docieramy do zachodniej części miasteczka niemiejemy z zachwytu. Nie tylko my zresztą. Zalane słońcem kamieniczki, oplecione różanymi krzewami, niebanalne, o kształtach i zdobieniach tak finezyjnych, że aż trudno w istnienie tych uliczek uwierzyć. Miękko i lekko stąpamy po bruku kulisami się napawając. Wracamy do centrum, by zwiedzić część portową ze starym dźwigiem z 1797 roku do dziś działającym. Zaglądamy do środka. Trudno uwierzyć, że drewniana konstrukcja podniosła w 1840 roku 9,3 tony żelastwa w postaci lokomotywy wyprodukowanej w Anglii, a przetransportowanej do Niemiec drogą wodną. Dźwig odpoczywa po balaście do dziś, drewno skrzypi zmęczone. Odwiedzamy najmniejszy i najmłodszy z trzech kościołów Lüneburga pw św. Mikołaja. Piękne sklepienie, taki sam ołtarz, figury, kwiaty, podniosła atmosfera. Niedaleko stąd do gotyckiego ratusza z 1230 roku, często przebudowywanego, za to nie zniszczonego w czasie wojny z wnętrzem oryginalnym, salami przestronnymi i bogato zdobionymi, których nie możemy zobaczyć, gdyż dziś ratusz jest zamknięty. Przysłuchujemy się tylko porcelanowym dzwoneczkom z Miśni, które wygrywają dźwięczne melodie tutaj urodzonego Johanna Abrahama Schulza. Wracamy do uroczych uliczek z początku dnia, by zajrzeć do drugiego z trzech ważnych kościołów – św. Michała z XIV wieku, którego wnętrze pochylone wewnątrz zaskakuje. Wybudowany na krawędzi wysadu soli kamiennej od początku sprawiał problem, jego potężne filary, które podtrzymują sklepienie, są odchylone 70 cm od pionu, a dziś spięte misterną, zabezpieczającą konstrukcją.
W drodze do trzeciego kościoła starego miasta mijamy sex shop z 1987 roku i dochodzimy do kościoła św. Jana, najstarszego w mieście, z krzywą wieżą. Górna część więźby dachowej uległa deformacji i spiczasty hełm odchyla się od pionu 1,30 m na południe i 2,20 m na zachód. Podobno gdy mistrz budowlany się zreflektował spadł z wieży trafiając na akurat przejeżdżający wóz z sianem. Ręka boska bądź anielska utrzymała go przy życiu, a wieża tego kościoła jest dziś wizytówką miasteczka. W środku odnajdujemy gotyckie ołtarze, ciekawe rzeźby i barokowe organy, by w końcu późnym wieczorem opuścić Lüneburg.
Ktoś wczoraj nam powiedział, że tutaj znajdziemy beztroski świat. I miał rację.