Poprzecinane białymi kreskami morze i szachownica swojskich pól. A potem prowincjonalne zaniedbaniem lotnisko w Belfaście, brytyjsko wyglądający panowie bez uśmiechów i przemieszczający się do wyjścia rodacy, dostarczający scenek rodzajowych. Np. ojciec mądrujący się się wypowiedziami frywolnymi i jego dorastająca córka, która najpierw się odwraca i stanowczo prosi „uspokój się”, a gdy to nie pomaga soczystym angielskim krótko i zwięźle obraża mężczyznę, który teatralnie prosi o odsunięcie jej od siebie, bo „zaraz się przewróci”. Reakcja stoicka na własne lustrzane odbicie…
Potem na wyludnionym lotnisku dopełniamy samochodowe formalności i jedziemy próbując trzymać się lewicy w towarzystwie księżyca rozświetlającego ciemne głęboko irlandzką nocą wody jeziora, taką samą pogrążoną we śnie okolicę, by dojechać do łona spokoju i sielanki wiejskiej zmodernizowanej zabudowy. Jest czekolada, ratująca resztki zmanierowanego ducha i herbatka brytyjska w filiżance pod bacznym okiem czarno-białej fotografii. Kot wyskakuje jako prezent, a kominek nie trzaska przytulnie ogniem, za to kaloryfery dostarczają przyjemnego i potrzebnego ciepła. Pośród lepkiej koronkowo-kwiecistej ozdobności zasypiamy poruszeni zadbaniem o każdy tego starego domu detal. Ze starego zrobione współczesne, acz stylizowane na zaprzeszłe – jakiż udany, pasujący do nurtu XXI wieku gust. Mamy nadzieję, że podobający się również duchom tych murów, które niewątpliwie tutaj z nami są. Dobranoc Irlandio Północna.