Spotykam w Derry siebie samą z dzieciństwa. Jakby echa zasłyszanych informacji, oglądanych wiadomości, podsłuchiwanych rozmów dorosłych nagle ożyły, lawina nieznanych wspomnień, zapomnianych, nie mających prawa w mojej głowie istnieć, gdyż nie było mnie na świecie, gdy właśnie tutaj ostatecznie umarła nadzieja. Jednak są, przez samą mnie nieznane. Atmosfera strachu, Irlandia to terroryzm, to walka, to groza. Że bomby, że strzały na ulicy, że protestanci przeciwko katolikom? W moim dziecięcym pojęciu katolik się modli i wybacza, chodzi do kościoła i nadstawia policzka. Dlaczego tam jest inaczej? Te myśli są za mgłą, to było tak dawno, ja byłam taka mała, a świat i przeciekające, „subtelnie” sączone treści o metalicznym smaku. I nagle jestem tutaj, na chwilę, w miejscu, którego się tak dawno bałam, które było straszne, walczyło jak Kain z Ablem i odbierało wiarę w ideał, którego, jak się miałam z czasem dowiedzieć, nie ma, nie było, ale być może kiedyś będzie.
40 lat XX-wiecznego irlandzkiego konfliktu to 2600 zabitych i ponad 30 tysięcy rannych wraz z korzeniami sięgającymi XVII wieku, gdy w czasie tzw. kampanii Cromwella (1649-1653) przywrócono w angielskie władanie rejon Ulster. Brutalnie i surowo, Cromwell żywił ogromną niechęć do religii katolickiej i jej wyznawców, których karał za powstanie 1641 roku i masakrę protestantów. Ukarał tak, że straszliwie zmarła jedna trzecia populacji Irlandii, większość z głodu i zarazy, co było skutkiem celowego pozbawiania ludzi środków do życia. W roku 1688 roku miasto dotknęła do żywego walka o brytyjską koronę między katolikiem Jakubem II a protestantem Wilhelmem von Oranien, gdy ten pierwszy przez 105 dni od 7 grudnia okupuje ryglujących się za murami z okrzykiem na ustach „There’ll be no surrender!” protestantów pochłaniających wraz z sobą katolickich mieszkańców. Część z 30 tysięcy zmarła z głodu i na skutek rozprzestrzeniających się chorób. Krzyczący „no surrender!” protestanci mieli przekazać królowi informację, że raczej zjedzą najpierw katolików, a potem siebie nawzajem niż się poddadzą wrogowi. Narodził się mit ciągnący się po obu stronach aż do XX wieku – ci głodujący i nigdy się nie poddający i ci, których ciemiężono, a być może nawet zjadano. Iskra rozniosła pożogę na całe stulecia.
Historia miasta została podzielona po połowie – nie tylko w jego nazwie - dla katolickiej części Derry, dla protestanckiej Londonderry, ale przede wszystkim w jego początkach. Dla republikanów ze świętym Kolumbą opatem z Hy, który miał założyć w Derry w 546 roku klasztor, wokół którego w średniowieczu rozrosło się miasto z siedzibą biskupią. Dla unionistów historia Londonderry rozpoczyna się w XVII wieku wraz z angielską kolonizacją.
Podział przegryzł również ludzką tkankę miasta, protestancka mniejszość zdominowała i dyskryminowała większość katolicką trzymając ją z dala od wyborów, oficjalnych stanowisk w urzędach czy pracy, co przyniosło pod koniec lat 60-tych XX wieku tzw. Free Derry – stworzenie kontrolowanego przez IRA własnego rządu owej większości w zachodnich częściach miasta. W związku z tym, że każdy Irlandczyk podejrzewany o terroryzm mógł być internowany i że wprowadzono zakaz demonstracji i zgromadzeń publicznych, 30 stycznia 1972 roku z katolickiej dzielnicy Bogside wylał się przeszło ośmiotysięczny tłum, który chciał pokojowo przeciwko temu zaprotestować. Angielska armia próbowała go rozpędzić wodnymi armatkami i gazem łzawiącym, a gdy się to nie udało otoczono demonstrantów. Na miejscu zginęło 13 osób, 14-ta zmarła po czterech miesiącach, a 16 odniosło rany. Pięcioro zabitych zginęło od postrzału w plecy, a sześcioro miało 17 lat. Anglia przeprosiła Irlandię za „Bloody Sunday” po najdłuższym w swojej historii śledztwie dopiero w 2010 roku.
Stojąc na wzgórzu otoczonym starym 1,5 km murem w cieple sierpniowego wieczornego słońca trudno sobie wyobrazić strzały i strach. Młodzież posiaduje na trawniku i donośnie się śmieje, czarne armaty celują wprawdzie w Bogside, ale niewinnie, pozbawione wszelkich kul, a cmentarz przytulony do boiska zdaje się być nie tylko wiernym, ale przede wszystkim wytrwałym w znoszeniu i zwycięstw i porażek towarzyszem. Mała demonstracja za wolność jej pozbawionego człowieka, murale przejmujące i droga wzdłuż muru, którą przeciera się katolickie i protestanckie szlaki i tutaj je dzieląc na znane świata strony. Gdzieś tam jest port, z którego kiedyś nagminnie wypływano do lepszego, amerykańskiego świata i z którego wywożono lniane koszule w ilościach hurtowych przysparzając miastu dobrobytu. Tradycją po dziś dzień jest wysyłanie, pewnie już nie statkiem, amerykańskiemu prezydentowi corocznie owych w liczbie dwunastu.
Przyjechałam do Derry jako dorosła kobiety, a wyjechałam jako mała dziewczynka. Miasto wywyższone, z grozą walki podziału, wyrwało mi dorosłość spod stóp i zachwiało stwardniałym kręgosłupem wiedzy i rozsądku. To uczucie, które nabrzmiało od spaceru pośród domów skrywających kiedyś znużonych poniżaniem mieszkańców, wyrwało się ciężkim, ale uwalniającym westchnieniem właśnie na murze obronnie dzielącym. Z
muzyką U2 w tle. Z grymasem dławionego szlochu. Z pięknem zachodzącego słońca na horyzoncie.