Mógłby stać w Dani albo Szwecji, dumny i wyniosły wyrasta z niczego jak szlachecka oczywistość na tle błękitnego nieba. Wyglądając przy tym jak twierdza nie zdobycia, groźna, niepokojąca, a jednocześnie tęsknotę za pewnością i solidnością budząca. Wciąż mający znaczenie, najważniejszy i najsłynniejszy budynek renesansowy Meklemburgii. Powstały jak feniks z popiołów rodzinną ręką odbudowany i zarządzany.
Wybudowany w 1562 roku jako dobro rycerskie Ulricha Moltzana i zataczając koło dziś wciąż do tej rodziny należy. Trochę niewiarygodne, gdyż odzyskała go poranionego, a właściwie spalonego.
Pożar dotknął włości już w 1624 roku, w ciągu dwóch lat odbudowany, w 1649 roku został sprzedany na 30 lat szwedzkiemu generałowi Carlowi Didrikssonowi Ruthowi, by w 1815 roku po wielu perturbacjach i zmianach właścicieli powrócić do rodziny Maltzan z ...Milicza. Ci jednak odsprzedali go w 1842 roku po sąsiedzku rodzinie Hahn z
Basedow.
Na początku XX wieku mieszkał w nim najsłynniejszy sportowiec ówczesnych Niemiec, mistrz tenisa, hrabia Viktor Eugen Voß (urodzony w pałacu
Schorssow), który w latach 1894-1896 wygrywał niemieckie mistrzostwa tenisowe. Obok zamku wybudował sobie asfaltowy kort tenisowy, podobno wciąż widoczny.
Od 1929 roku właścicielami była rodzina hrabiowska Bassewitz-Schlitz do II wojny światowej, gdy obiekt podzielił los jemu podobnych w okolicy. Uchodźcy i przesiedleńcy, później oddział socjalistycznych sklepów Konsum, a w 1976 roku ostatni mieszkańcy opuścili kasztel. Jego urodę i wartość docenili Rosjanie, którzy już w 1946 roku objęli go zabytkową ochroną zarządzoną przez radziecką jednostkę administracyjną. Niestety, na niewiele się to zdało, zapewne ze względów finansowych niszczał, a w 1983 roku podjęto jedynie działania zabezpieczające przed zawaleniem. A w 1987 roku spłonął. Po raz drugi w swojej historii.
Gdy Niemcy się zjednoczyły rodzina von Maltzahn zakupiła ruinę i od 1993 roku odbudowywała, restaurowała i stwarzała na nowo swój zamek przy uczynnej i hojnej pomocy niemieckich urzędów i fundacji na rzecz ochrony zabytków i środowiska. Helmut Freiherr von Maltzahn z żoną Allą spełnili niebiańskie marzenie zapewne niejednego przodka i dumna rodowa siedziba znów wyniośle wznosi swoje szlacheckie czoło. Zmieniał swój charakter na rozrywkowo-hotelarski, ale wciąż dba o poziom i nie zniża się do plebejskości. Jak koncerty to najlepszych muzyków (Filharmonii Berlińskiej, Igora Ojstracha czy Yehudia Menuhina), jak hotel to ze świetnymi apartamentami i śniadaniem w oszklonym poddaszu wieży, jak restauracja to w byłej stajni z wymarzonym i wypieszczonym miejscem na wesela i wszelkie inne rodzinne uroczystości.
Jest tylko jeden mały mankament w tej doskonałej historii – drzewo czarownic. 350-letni dąb o siedmiu metrach objętości, którego gałęzi ani jego samego nie da ściąć. Wyrósł na miejscu spalenia starego sługi zamkowego, wiernego, acz dziwacznie wyglądającego, oskarżonego przez pastucha o uprawianie czarnej magii. Skazany pomimo zapewnień o niewinności na śmierć na stosie, już następnego dnia wyprowadzony na małe wzniesienie i spalony. Tuż przed śmiercią miał prosić Boga o cud dowodzący jego niewinności. I gdy spłonął z jeszcze ciepłej ziemi wyrosło drzewo o nagich, pozbawionych owoców, gałęziach uznane przez wystraszonych widzów za ów niewinności znak. Dziś robi upiorne swoim zwyrodniałym pniem wrażenie, ale to już historia na następny raz...