W Kilkenny nie było dla nas miejsca. Jak święta rodzina trochę posnuliśmy się od drzwi do drzwi, aż ktoś litując się nad nami wyjaśnił, że w całym mieście wszystkie miejsca są zajęte. Nie tylko pełnia sezonu, ale i festiwalowy czas. A znajdzie się stajenka? Tak jakby. Jakieś dwadzieścia minut od miasta uroczy, przysadzisty pan otwiera nam drzwi swojego domu i zaprasza do środka. Stajnie są tuż obok, konie na okolicznych łąkach. Pan nam rano przygotuje śniadanie i usmaży na życzenie naleśniki. A my wrócimy do tego wczoraj niegościnnego, pełnego turystów Kilkenny i stwierdzimy, że faktycznie – sezon w Irlandii trwa w najlepsze. Na szczęście w całej naszej podróży tylko tutaj było to odczuwalne i widoczne.
Od razu wpadają nam w oko śliczne, urocze, kolorowe domki, których w Kilkenny jest pełno. I zamczysko. Jak z obrazka. Nad rzeką, która meandruje do kadru. Richard de Clare wybudował sobie tutaj w 1172 roku drewnianą wieżę, którą dwadzieścia lat później jego zięć William Marshall zamienił na kamienny zamek z czterema wieżami, z których trzy zachowały się do dzisiaj. Od 1391 roku do 1967 należał do rodziny Butler, która swoje nazwisko nabyła od Korony. Niejakiemu Theobaldowi Walterowi, podczaszemu angielskiego króla, nadano w 1185 roku tytuł ”Chief Butler of Ireland”. I Theobald, jak na podczaszego przystało, zaczął się szybko wzbogacać na cłach nakładanych na import wina. Wbrew tytułowi reprezentował i egzekwował prawa angielskie, z czym wiodło się rodzinie aż do XVIII wieku wyśmienicie i wpływowo. Dopiero w 1714 zachwiała się ich angielska reputacja, oskarżeni o współpracę z Hiszpanami w sprawie inwazji na Anglię, sprzedali prawa do cła za niebotyczną sumę 216 tysięcy funtów. Zamek też wymknął im się z rąk. W 1967 roku sprzedali go miastu za … 50 funtów irlandzkich.
Wprawne oko turysty dostrzeże strategiczne błędy w budowie posiadłości. Zbyt niski mur i zbyt wiele okien, które były wymarzonym i ulubionym celem nie tylko dla armat, ale często dla okolicznych rolników, którzy rzucali w nie zgniłymi ziemniakami. W środku jest ciekawie, najbardziej zachwyca Long Gallery z niezliczonymi portretami rodziny ozdobiona freskami o celtyckich i prerafaelitycznych motywach. Wrażenie jest niesamowite, gdyż dziesiątki par oczu zdają się zwiedzających śledzić, ostrzegać, a nawet z nich drwić. Brakuje podobno jedynie portretu niejakiej Petronelli, która w 1324 roku została pod zarzutem uprawiania magii spalona jako czarownica na stosie. Być może sama go usunęła, gdyż od tych już siedmiuset lat uznawana jest za ducha obiektu i od czasu widziana, a nawet spotykana. Mając pod uwagę rozpasanie i obrastanie w piórka jej rodziny, kto wie, czy się na takie, choćby tylko portretowe, towarzystwo nie zgadzała.
Na przeciwko zamku zatapiamy się w kolorach Albesila, czyli Isabelli, żony człowieka, który zaprojektował festiwalowy obiekt. Kontrast niesłychany, trochę mamy wrażenie, że bawią się tutaj wszystkie narody świata. Kosmos nagły, poczucie bycia w nim na zielonym skrawku zamkowego parku. Gdy wychodzimy, próbujemy uświadomić sobie, że Kilkenny w średniowieczu uznawane było za nieoficjalną stolicę Irlandii, miało swój własny angielsko-normański parlament, który w 1366 roku uchwalił słynne „statuty z Kilkenny”, które próbowały uniemożliwić mieszanie się Anglików z irlandzką społecznością. Właśnie po Albesili łatwo wyczuć absurdalność takich przedsięwzięć, jak i ich paradoks. Można było nakazać, a potem karać, za to że Anglik ożeni się z Irlandką, że przejmie niektóre tubylcze obyczaje, że nauczy się języka miejscowych, czy założy coś lokalnego na swój grzbiet. Nie można jednak zdusić ludzkich instynktów, emocji, pragnienia wspólnoty i potrzeby bezpieczeństwa. Nie nakazami, zakazami i karami się je osiągnie, ale integracją. A ustalane tego typu przepisy zawsze zamieniają się w walkę o ich egzekwowanie, a co za tym idzie prześladowanie nie tylko tego za gorszy uznawanego narodu, ale przede wszystkim swojego własnego.
Festiwalowa atmosfera wciąga nas po opuszczeniu terenu zamku od razu. Mijamy grajków, ulicznych artystów malarzy, zaglądamy w miejsca, do których zdąża tłum, muzeum mody i urokliwy dziedziniec wspaniałego mieszczańskiego domu. Rozumiemy dlaczego Kilkenny nazywane jest miastem marmuru – czarnym kamieniem wyłożone są ulice, chodniki, odkryć można wiele ozdób z tego materiału zrobionych. Labirynt uliczek, kolorowych domków pełnych sklepików, gastronomicznych lokali, atmosfera żywa, radosna, barwna. Udana, choć w ciżbie spędzona, wizyta w niezwykle klimatycznym miasteczku południowo-wschodniej Irlandii.