Tydzień temu kanclerz Niemiec popłynęła tratwą po jednym z siedmiu jezior Lychen i w ten sposób uczciła kolejne urodziny swojej mamy. Wszystko w największej tajemnicy, przygotowane doskonale, a pogoda nawet więcej niż dopisała. My też możemy tratwę wynająć, albo zamówić z przewodnikiem. Kobieta, którą zastajemy w Muzeum Tratw, przyznaje, że otwiera nam drzwi z przyjemności, a nie obowiązku. Jeszcze jest zamknięte, a ona właśnie chciała zjeść śniadanie. Zapala światło i zaprasza nie mogąc się oprzeć pokusie. Z dumnie wypiętą piersią opowiada o tych tratwach, że od 1720 aż do 1968 roku, że to ciężka była praca, że jej dziadek na reumatyzm cierpiał, bo flisacy już w marcu w zimnej wodzie po pachy stali. Pokazuje model miasteczka i tę niesłychaność, gdyż fakt obecności siedmiu jezior nie robi takiego wrażenia po usłyszeniu, jak po zobaczeniu na makiecie. Już do Lychen wjeżdżając można się tej wspaniałości domyśleć, a nad brzegami spacerując podziwiać jeziorny, spokojny świat. Dotarliśmy do muzeum promenadą nad Oberpfuhl, gdzie malownicza zabudowa do twórczej weny się przyczynia, tak, że jeden odcinek nazywany jest malarskim zaułkiem, gdzie tratwy w wodzie się moczą, a kaczuchy na nich przysypiają, gdzie szum traw i błękit bezkresny, gdyż niebo z tymże jeziorem w jedno się zlewa. Stamtąd do muzeum już tylko jeden krok, który prowadzi przez kiedyś zniszczony, a dziś pielęgnowany żydowski cmentarz. Próbujemy dać kobiecie możliwość spożycia śniadania, litując się nad nią jeszcze bardziej, gdy przyznaje, że pracuje tutaj charytatywnie od wielu już lat. Szyki psują następni goście, kobieta w swoim żywiole chwali się cudzoziemcami, którzy przycupnęli pośród muzealnych eksponatów, by przyjrzeć się bezpowrotnie minionemu.
Słowianie dotarli w te okolice w swoich ludów wędrówkach i pozostawili na półwyspie nad jeziorem Wurlsee wał obronny, miejsce prawdopodobnego kultu słowiańskich bóstw. Zresztą nazwa Lychen pochodzi od ich języka (Licheń brzmi podobnie) i oznacza biedny, ubogi, co miało nawiązywać do małej ilości ryb w okolicznych jeziorach. Od 1248 roku istniało tutaj miasto otoczone murami z trzema bramami wjazdowymi wzmocnionymi wieżami, które mniej bądź bardziej uszkodzone dotrwały do naszych czasów. W średniowieczu miejsce, jak wiele innych, było własnością pobliskiego klasztoru Himmelpfort, a wraz z rozwojem
sanatorium wzrastał też dobrobyt mieszkańców. Mnóstwo ludzi znalazło w nim pracę, goście wydawali pieniądze, a rząd nie szczędził finansowych środków na rozbudowę i ulepszanie miasteczka. Do tego upiększał je barokowy ratusz na rynku, a niedaleko niego potężny kościół św. Jana Chrzciciela, który jak tylko może dominuje nad okolicą. Udając się z muzeum w stronę centrum trzeba przejść przez jedną z miejskich bram i skręcić w uroczą, wybrukowaną uliczkę. Dojdzie się nią do starego młyna, pod którym kajakarze przeciągają swój pływający sprzęt na drugą stronę. Fascynujące jest wnętrze tego budynku, małe detale wywołują uśmiech i tylko trochę szkoda, że nie można się jeszcze napić kawy w znajdującym się tutaj lokalu gastronomiczno-artystycznym (otwarty od 14-tej). Za to tzw. Heimatstube otwarta i bezpłatnie można zobaczyć zgromadzone skarby historii miasteczka i sanatorium ze starymi zdjęciami. Później należy koniecznie pojechać na wspomniany słowiański półwysep. Dzisiaj znajduje się tam hotel, w którym można nie tylko smacznie i dostojnie zjeść, ale i cieszyć się przy niesamowitymi widokami. Istnieje możliwość zamówienia stolika na pomoście. A goście hotelowi mają zarezerwowaną dla siebie łączkę z dostępem do jeziora.
I jeszcze jedno. W Lychen podobno pomiędzy 1902 a 1903 roku zegarmistrz, niejaki Johann Kirsten, miał wynaleźć pinezkę. Niestety, swój pomysł sprzedał za małą sumę Otto Lindstedtowi, który uzyskując patent w styczniu 1904 roku w krótkim czasie niesłychanie się wzbogacił.
Przyznaję, jesteśmy przyszpileni jak barwne motyle pięknem okolicy.