Zanurzyć się w tę polodowcową krainę dziesiątek jezior i setek pagórków i odkryć w niej, co jest do odkrycia, spróbować smaków, poczuć atmosferę i odczuć charakter. Nie spodziewaliśmy się wiele po słabo zaludnionym i powszechnie jako niezamożnym znanym terenie. Co Uckermark może zaoferować poza bezkresem pól? O uszy nam się obiła obecność czterech pałaców...
Podjeżdżając w kierunku kościoła pw. świętej Marii na wzgórzu trudno nie poczuć się jak w Alpach. Imponujące położenie i sprytnie okrążająca świątynię droga prowadząca do pałacu Boitzenburg. Oczywiście przyjdziemy go odwiedzić, ale najpierw parkujemy przed byłą stajnią, w której kłębi się mały tłum i idziemy do pałacu. Przepiękny, świetliście biały, finezyjnie zbudowany, z dwoma dziedzińcami i paroma wieżyczkami, na lekkim uniesieniu położony, nad jeziorem i otoczony parkiem zaprojektowanym przez samego Lenne. Zapiera dech w piersiach, choć jednocześnie jest wokół niego jakaś tak lekka i wesoła atmosfera. Być może dlatego, że pałac od lat służy jako hotel głównie dzieciom i młodzieży, a być może dlatego, że jest doskonałą scenerią do ślubów i wesel skrzętnie przez okolicznych mieszkańców do tego wykorzystywany. Ruch jest spory, biała limuzyna i panna młoda pod ścianą za rogiem poprawiająca zaplątaną ślubną suknię. Uśmiecha się do nas jako jedynych tego świadków lekko bezradnie, ale i filuternie, by po chwili w pełnej krasie pobiec do gości. Zaglądamy do środka, do recepcji, kręcimy się tu i tam i dowiadujemy o dziejach tego zaskakującego cuda, które powstało w 1276 roku. Zmieniając właścicieli w końcu 29 stycznia 1429 roku przeszedł na długą własność szlacheckiego rodu von Arnim … dzięki długom. Oddając go w jego ręce niejaki markgraf von Hase spłacił swoje zaciągnięte u rodziny zobowiązania. A rodzina dbała o majątek przez lata, rozbudowywała, zmieniała style, założyła bibliotekę, wybudowała drogę do kościoła i swoje dobra w okolicy pomnażała. Na moich wędrownych drogach jedną z ich posiadłości już
spotkałam. Jeszcze w 1938 roku nakręcono tutaj komedię „Napoleon jest wszystkiemu winny”, której wyświetlania zakazał szybko Goebbels i w 1945 roku skończyła się rodowa historia. Ostatni właściciel Joachim Dietlof von Arnim-Boitzenburg uciekł z rodziną na zachód, a do pałacu wmaszerowała Armia Czerwona i wywłaszczając właścicieli zapakowała ponad 10 tysięcy książek, by wywieźć je na zagubienie do Moskwy. Pałac i ziemie rozdzielono pomiędzy rolników, ich pracowników i uchodźców, a później NVA (Nationale Volksarmee czyli Niemiecka Armia Ludowa) korzystała z niego jako ośrodka wypoczynkowego. W 1970 roku zmarł ostatni graf von Boitzenburg, jego szczątki sprowadzono do ziemi ojczystej dopiero w 1994 roku. 23 kwietnia 2003 roku po długich renowacyjnych latach pałac udostępniono szerokiej publiczności i oddano do użytku jako hotel, restaurację, a w stajni otwarto manufakturę czekolady, pokazową piekarnię i palarnię kawy. Zanim i tam dotrzemy kierujemy się w stronę kościoła na górze mijając piękny i reprezentatywny, ale zaniedbany i opuszczony budynek. Kościół natomiast jest imponujący nie tylko swoim położeniem, ale wnętrzem, po którym od razu widać, że rodowe, trzeszczące drewnem, z imponującymi figurami, pokoikiem z kominkiem prawie naprzeciwko ołtarza, głównym ministrem Królestwa Prus Georgem Dietloffem von Arnim-Boitzenburgiem tutaj spoczywającym i pięknymi organami. Pod wrażeniem idziemy do stajni na kawę i jakkolwiek słowo stajnia nie pasuje ani do zapachów ani do smaków, które dane nam było tam odczuć to nie wolno omijać tego smacznego miejsca. Opuściliśmy Boitzenburg wiedząc, że jeszcze tego samego dnia tutaj wrócimy.
Jedziemy do Herzfelde, gdzie ma się znajdować kolejny klejnot okolicy. Wjeżdżamy do niepozornej wioski z przeogromnym budynkiem wyglądającym na zamczysko, który dominuje znajdujący się przed nim zakręt. Obok wiejskiego kościółka na chwilę się zatrzymujemy, a ja wysiadam, żeby sfotografować imponujący obiekt. Mija mnie niebieski busik, który najpierw zwalnia, by szybko się zatrzymać. Mężczyzna o długich włosach jest niezmiernie ciekawy, co też ja fotografuję. Niebo, tego ptaka, który na gałęzi siedzi. A on, że bez zgody właściciela zdjęć domów robić nie wolno, to nie kościół. I że to on jest właścicielem i łaskawie mi pozwala. Zdezorientowana intencją uwagi stwierdzam, że to nie jest ten obiekt, którego szukamy. Trochę krążąc wjeżdżamy w niepozorną alejkę, by dojechać nią do pałacu. Prawie nic nie widać przez bramę, zamknięta, teren wydaje się być opuszczony, a według książkowych informacji ma być tutaj luksusowy hotel. Wracamy do prywatnego obiektu na zakręcie, wjeżdżamy śmiało na podwórze i przechodząc przez krzaki szukamy drugiego oblicza pałacu. To, co się nam ukazuje oszałamia i zachwyca. Arystokracja w najlepszym wydaniu, cudnie położony, dumny, z obszernym parkiem i aleją niesamowicie wysokich drzew do niego prowadzącą. Czujemy się trochę jak w świątyni, podchodzimy z namaszczeniem i lękiem, orientujemy, że po hotelu nie zostało ani śladu. Zaglądamy przez okno, ogromne sale i długie korytarze, ale wnętrze jest puste. Trwożnie oglądam się za niebieskim samochodem, by w części frontowej stracić czujność i z zachwytem podbiec do balkonowych drzwi. „Obiekt jest monitorowany, proszę się nie zbliżać” - męski głos wyrwał mnie z zachwytu i zmiękczył kolana. Na szczęście kawalerska strona towarzystwa uśmiecha się z pobłażaniem odważnie twierdząc, że głos włącza się automatycznie. Chyba tak, ale jednak skierowaliśmy się w znane już nam krzaki.
Pałac w Herzfelde był w średniowieczu siedzibą rycerskiego rodu von Berlyn, po czym nie zostało ani śladu. Niejaki Max Francke z berlińskiej rodziny zajmującej się handlem drzewem zakupił dobra w 1907 roku i przebudował w latach 1908-1911 nowocześnie. Podobno zjechało się do wsi 400 budowlańców, w tym paru włoskich, przed którymi ze zgrozą rolnicy zamykali swoje córki na klucz. Po 1945 roku przybyli uchodźcy, później była szkoła partyjna, a jeszcze później dom dziecka, by w 1994 przejść na własność Lutza Krügera, który otworzył tutaj luksusowy hotel. Informacji o tym, dlaczego już nie istnieje, nigdzie nie znalazłam.
Przez nikogo nie nieniepokojeni, nie słysząc żadnych policyjnych syren, jedziemy do pałacu numer trzy. Po drodze jednak odkrywamy tablice informujące o hotelu sportowym w Herrenstein. Zaciekawieni dajemy się zwieść z trasy i nie żałujemy. W szczerych, złotych polach ukazuje się nam iście holenderski widok – kompleks pałacowy przekształcony na hotelowy i jeździecki. Znana nam już rodzina von Arnim zarządzała rycerską posiadłością, którą około 1890 roku przebudowała na (...w innych okolicach nazwano by ją willą, ale w przestrzeniach Uckermark mówi się …) pałac. Tradycje są kontynuowane, hotel tętni rodzinno-sportowym życiem, jest tutaj nawet sala zabaw z pałacowymi duchami, nie mówiąc o basenie, saunach czy masażach … również dla dzieci. Wrócimy jako goście na pewno:-)
Rzut kamieniem stąd odkrywamy przejeżdżając przez Gerswalde kolejny pałac, jak i ruiny starej średniowiecznej warowni. Rezydencja jest na pierwszy rzut oka niepozorna, odkrywa jednak swoje niezwykłe oblicze, gdy tylko zajrzy się na drugą jej stronę. Wybudowana w 1724 roku jako szlachecki dwór została rozbudowana przez kogóż innego jak samą rodzinę von Arnim za amerykańskie pieniądze do tego właśnie stanu. Spoczywający w pobliżu przedostatni właściciel Felix von Arnim, pruski oficer i szambelan, ożenił się z bogatą Amerykanką Emily Schalk, której babcia po kądzieli Anna Uhl była właścicielką największej niemieckojęzycznej gazety w Stanach "New Yorker Staats-Zeitung" i za jej pieniądze rozpoczęli przebudowę około 1900 roku. Gdy ostatni von Arnim przejmował w 1921 roku posiadłość prosperowała ona wzorowo. Do dziś nie wiadomo dlaczego po sześciu latach właściciel zbankrutował – wystawny styl życia, a może bankowe spekulacje bądź hazard przyczyniły się do przejęcia pałacu przez Stowarzyszenie Antropozoficzne w 1929 roku. Jego kierownik, Franz Löffler, prowadził tutaj instytut pedagogiczny dla dzieci z ok. 60 miejscami, jak również ukrywał żydów w coraz trudniejszych czasach na nich nagonki. Jeszcze po wojnie znaleźli tu pracę bezdomni pedagodzy, jednak sowieci szybko instytut zamknęli, a Löfflera internowano. Tradycję jednak nieopatrzenie kontynuowano, od 1950 roku prowadzono państwowy dom dziecka, który w 1994 roku przekształcono w internat. Dla przygodnych turystów przewidziano możliwość wynajęcia pokoju. Za pałacem odkrywamy ruiny średniowiecznej warowni, romantyczne, z małym muzeum ojczyźnianym i przesympatyczną panią, która w nim pracuje. Z werwą i zapałem opowiedziała o okolicach, o zmianach, które nadeszły wraz z upadkiem socjalistycznego systemu i zachęcała do powrotu. Póki co przyglądamy się malowniczym ruinom i odkrywamy płyty nagrobne von Armin na ich tyłach. Nagle zrobiło się całkiem cicho i spokojnie.
Wracamy na zaplanowaną trasę i docieramy do pałacu w Kröchlendorff, byłej wiecznej posiadłości rodziny von Arnim, która powstała we wczesnym średniowieczu, ale zniszczona została na przełomie XIV/XV wieku. Odbudowana przez Oskara von Arnim, ożenionego z Malwiną (siostrą kolegi z młodych lat Otto von Bismarcka) w latach 1844-46 według projektu berlińskiego architekta Eduarda Knoblaucha w stylu angielskiego gotyku. Park zaprojektował Lenne, w latach 1864-68 powstał pałacowy kościół w tym samym stylu, w którym zawarł ślub graf Wilhelm von Bismarck (syn Otto) z córką Oskara Sibylle. W czasie II wojny światowej ewakuowano tutaj japońską ambasadę, a w maju 1945 roku nastąpiło oficjalne wywłaszczenie von Arnim. W pałacu zamieszkali uchodźcy i przepędzeni, a kościół zamienił się w plac zabaw. Gros budynków gospodarczych zostało zburzonych, podobny los miał spotkać sam pałac, na szczęście uratowało go otwarcie w nim w 1962 roku sanatorium dla dzieci.
Dziś hotel i restauracja, właśnie odbywa się wesele, ale miła pracownica pokazuje nam parterowe, odpowiednio ustrojone sale. I prosi o wyjście do parku boczną stroną, żeby nie przeszkadzać gościom. Obiekt wynajmowany jest na konferencje i uroczystości, indywidualny turysta ma małe szanse na nocleg. Mnie zachwycił niezmiernie kościół, jego charakterystyczny kształt, cienie drzew i surowość pomieszana z grozą w wyrazie.
W ostatnim pałacu Arendsee spotykamy na tarasie nad jeziorem wyłącznie młodych i jak nam się wydaje na pierwszy i ostatni rzut oka pięknych ludzi. Biorąc pod uwagę, że posiadłość należy do przedsiębiorcy zajmującego się od wielu lat restaurowaniem Mercedesów-Benz 300 SL, wcale się temu nie dziwimy. Zakupił ów przedsiębiorca pałac w 2007 roku i restauruje go do dziś, a dorosła młodzież najwyraźniej świetnie się tym faktem bawi. Ceglasty, z wyraźnym gotykiem obiekt robi wrażenie. Powstał na zlecenie grafa Alberta von Schlippenbacha w latach 1839-1843, przyjmował w swoje progi wielu artystów, jak i ich hojne datki i służył rodzinie jako posiadłość ziemska. Po wojnie nie uniknęła ona wywłaszczeniowego losu, w pałacu zamieszkali bezdomni, a za czasów DDR była tutaj szkoła, istniejąca aż do 2004 roku.
Jadąc z powrotem do Boitzenburg nie możemy się nacieszyć niezliczonymi wrażeniami, które ten dzień nam przyniósł. Czujemy się jak w bajce, albo jakby spełnił się sen o niedalekich krainach pełnych wspaniałych i zupełnie nieznanych skarbów. Gdy zasiadamy do stołu w regionalnej restauracji, pijąc i jedząc wyłącznie produkty tej okolicy, jesteśmy wniebowzięci. Wystarczy otworzyć drzwi i pójść przed siebie, a otwiera się jakby kraina z tysiąca i jednej nocy.