Martyrologia w landrynkowych kolorach dokucza, poraża, przytłacza i boli. Nie bardzo wiemy, co wypada w takim nastroju zrobić z połową dnia w Belfaście. Iść na piwo jak gdyby nigdy nic? Na spacer? Do sklepu? Coś zjeść? Ale my chcemy się stąd wyrwać, unieść ponadto, odetchnąć, wypchnąć z płuc siarczystą dawkę stłumienia i bezradności. Jedziemy więc na wzgórze Cave Hill, zostawiamy za sobą szkaradności i człowieka i historii przez niego tworzonej i docieramy do … kociego zamku. Oblany słońcem, otulony soczystą zielenią, z niesamowitym widokiem na zatokę Belfast Lough i samo miasto. Irlandia jednak zdobyła się na pojednawczy gest, pożegnała nas najpiękniej jak mogła i przypomniała, że wiele razy w ciągu ostatnich dni urzekła i złapała za serca. Niemieję od tego przypadku, od kociej historii pięknej budowli, gdyż podobno jego mieszkańcy mogą zasmakować szczęścia tylko wtedy, gdy na zamku żyje biały kot. I żeby na wszelki wypadek zakląć te przepowiednie koty są wszędzie, jako mozaika, mosiężne, uformowane z żywopłotu, kamienne oraz ślady kocich łapek odbite w płytkach. Tylko że zamek … nie ma dziś mieszkańców. Oddany w 1934 roku miastu służy jako lokum imprezowe.
Żegnaj Irlandio. I Ty jesteś zaklęta pięknem surowości, zahartowana niejednym koszmarem z przeszłości. Oby ten biały kot od teraz przynosił Ci tylko szczęście.