Noc spędziliśmy w jakimś miasteczku, gdzie mieliśmy zarezerwowany przez booking pokój. Na miejscu okazało się, że pokoju nie ma, rezerwacji również. Złapano za telefoniczną słuchawkę i wysłano nas do hotelu w centrum miasteczka, gdzie czekał na nas ogromny pokój w ten samej cenie ze śniadaniem. A rano przyjechaliśmy do Belfastu. Do miasta, które podobnie jak
Derry przypomniało obrazy zapamiętane w dzieciństwie. Przytłaczająca atmosfera osaczająca jak zaduch spalenizny. Jakby dwa falujące, nieprzenikające się, ale bardzo ze sobą związane światy. Zasieki, kolorowe murale, daty narodzin i śmierci, metalowe płoty, sztuczne kwiaty i ta otwarta, ale wciąż tutaj tkwiąca brama oddzielająca katolicką od protestanckiej dzielnice. Surowość bezfantazyjnego i szarego budownictwa czy to blokowisk czy szeregowych domków jednorodzinnych, siermiężność i zupełnie różny styl … przystrajania okolicy. Część protestancka przytłacza brytyjskością, proporczyki przecinając odgórnie ulice, łącząc ze sobą domy, jakby spajały w jedno i dodawały hardości i odwagi tym, którzy bronią dominacji i przewodnictwa w tym kraju. Część katolicka męczeńsko wyraża swój ból, pokazuje roześmiane twarze poległych, trochę jakby z ukrycia wyłania się broń, w pięść zwinięta dłoń, która nie powinna uderzać drugiego policzka. W jakimś sklepiku właścicielka opowiada o śmierci męża i syna, o kruchości tego pokoju, o nadziei na zmiany, o dominacji przede wszystkim politycznej przeciwnika. Nie potrafi przestać mówić, a za drzwiami groby, nazwiska, anioł na fasadzie i zapewne na barykadzie, która może jeszcze powstać. Nie przemykamy w części katolickiej trochę onieśmieleni atmosferą jak w części protestanckiej, ale powoli idziemy przed siebie odganiając wszelkie niedobre wspomnienia i trwożliwe myśli. Jakbyśmy stawiali czoła niewiarygodnemu faktowi, który jest nieodłącznym towarzyszem ludzkości – człowiek może być człowiekowi wilkiem.