W Buggenhagen przez siedem stuleci mieszkała szlachecka rodzina von Buggenhagen. Jej dworek, a właściwie mały pałacyk, powstał w XVIII wieku, przebudowywany wiele razy, około 1840 roku na wzór budynków przy Placu Paryskim w Berlinie. Ostatni męski potomek rodziny zginął w 1941 roku, a wywłaszczenie nastąpiło w 1945 roku. Po socjalistycznych nierządach w 1995 roku zakupił go przedsiębiorca budowlany i zamienił na hotel, a od 2013 roku znajduje się tutaj muzeum Tilla Richtera.
Długo zastanawiałam się nad nazwą muzeum. Odszukiwałam w przepaściach pamięci obrazy, próbowałam przypomnieć, skojarzyć, odkryć, zawołać eureka. Gdy alejką podjeżdżaliśmy pod pięknie prezentujący się budynek wciąż nie wiedziałam, kim jest Till Richter. A on sam wyszedł nam naprzeciw. Dwoma dalmatyńczykami odganiał od gości, którzy przybyli nie w porę. Muzeum jest otwarte od czwartku do niedzieli. We wtorek można tylko narazić się na kpinę, na złośliwą uwagę, że pozwolenie na wjazd ma wyłącznie sprzątaczka. Pan Richter jest historykiem sztuki (studia na paryskiej Sorbonie), który bardzo szybko wspiął się po szczeblach naukowej kariery i jako profesor wykładał w Teksasie. Zbliżając się do czterdziestki pomyślał o zmianie – może Paryż, może Hongkong, może ...Buggenhagen? Uważa, że pomiędzy Hamburgiem, Berlinem i Uzedomem, na „meklemburskiej prerii” stworzy muzeum sztuki współczesnej i będzie prezentował artystów, których dzieła za 20-30 lat będą wisiały w najlepszych muzeach świata. Póki co owi artyści są przez niego zapraszani na parę miesięcy, za wikt i opierunek zobowiązują się do przyszykowania nowej wystawy tworząc nowe dzieła. W pierwszym roku działalności muzeum odwiedziło 150 gości, czym pan Richter się nie zraża. Najwyraźniej nie musi.
Stamtąd jedziemy do Lüskow, by zobaczyć jeszcze jedną meklemburską perełkę, ale zanim tam dojedziemy nagle zobaczymy...