...ogromny budynek w mijanej wsi. Tak ogromny, że nie dajemy rady zwyczajnie koło niego przejechać. Wygląda jak objawienie, monumentalny i zupełnie nie pasujący do najzwyklejszej w świecie wioski wokół niego. Podchodzę z namaszczeniem bliżej patrząc na duże litery Hyper Dome i na jak najbardziej socjalistyczny relief po lewej stronie. Jakaś siła bije od tego budynku. Buńczuczna siła i napięcie nadziei. Okrążamy go,a on zdaje się być szczelnie zabezpieczony przed niepożądanymi gośćmi, jednocześnie bez zwykle w takich miejscach widocznych informacji, że wstęp surowo wzbroniony. Jest tylko jedno wybite małe okienko, a pod nim podstawiony gliniany dzbanek, a na nim chyba tranzystor. Wchodzimy. Utknęłam w tym oknie, gdyż różnica wysokości była niewspółmierna do moich nóg. Dostałam ataku śmiechu i nie mogłam przez długą chwilę wyrazić prośby o najzwyklejsze wciągnięcie mnie do środka. Jak się okazało mąż też o tym myślał, ale różnica w szerokości okienka i pewnej części ciała wydała mu się zbyt duża. Musiał poinformować mnie o potrzebie przekręcenia się na bok i czekał na odpowiedni moment. A ja wisiałam w połowie śmiejąc się jak opętana na cały głos. Całe szczęście z tej strony budynku nie było innych domów i nikt mnie nie usłyszał. Gdy się uspokoiłam trochę raniąc rozbitym szkłem ręce przekręciłam szerokości i wciągnięta lekko wylądowałam w byłej dyskotece, a pierwotnie swojego czasu największym Domu Kultury okolicy.
Czerwień i złoto, rubaszne kolumny, szkło, lustra, hipnotyzujące graffiti i przestrzeń na dyskotekę doskonała. Resztki zdobień, wyposażenia, sceny, schody, balkoniki. Kiedyś dudniło tutaj rytmicznie i zgodnie z modą błyskały lasery. W internecie pod zdjęciami i filmikami można przeczytać – „to były czasy, a my byliśmy tą generacją”. Rzewność i sentyment za podobno beznarkotykową i mało alkoholową dyskotekę z 10 markami za wstęp. Stali bywalcy, znani didżeje, niemiecka Viva i wygodne gabaryty. Zachłysnąć można się i dziś. Przechodząc z jednej sali do drugiej, w zupełnych ciemnościach rozświetlonych telefoniczną latarką odkrywamy nagle salę z czerwonymi malunkami i socjalistycznym hasłem wyjaśniającym pochodzenie obiektu. To prezent od Węgier dla bratniej DDR – Dom Kultury dla towarzyszek i towarzyszy, którzy po trudach pracy właśnie tutaj mieli znaleźć wytchnienie. 1954 rok. Znajdowało się tutaj wszystko, co takiemu wytchnieniu było potrzebne, biblioteka, kawiarnia, występy, koncerty, potańcówki. A gdy socjalizm odszedł w siną dal otwarto w 1990 roku dyskotekę, której sława rozeszła się szybko po okolicy.
Rozczulające jest to historyczne połączenie. I trochę kpiące. Obok hedonizmu politycznej wolności porządna sala z grzecznymi malunkami i treścią uładzoną. A na piętrze jakby biura przodowników, drewniane regały w ścinach, biurko, papiery rozsypane po całej podłodze i przygotowana, czekająca na akcję, miotła.
W domu oglądam w necie filmiki z dyskoteki. Widzę zdjęcia z miejsc, które dziś zobaczyłam puste i odrapane z byłej tandetnej świetności, a na nich pełne ludzi rozbawionych, tańczących, podrygujących. Robi mi się żal tego miejsca. Straciło najpierw planowy porządek, a potem błysk i blichtr dyskotekowych kul. Z hukiem przeżyło swój renesans i rozbłyskiem oddało ostatni oddech. Teraz milczy. Zziębniete.