Wyjazd na Majorkę jakoś nigdy nie wchodził w grę. Wszyscy Niemcy tam jeżdżą, Ballermann, wino pite przez słomkę i niekończące się hotele all inclusive. Po co jechać?
Po słońce. I po chwilę oddechu. Wewnętrzny instynkt, palec Boży, czy jakkolwiek inaczej by to nazwać posłało nas do raju. Majorka jest piękna. Zalana słońcem, soczyście zielona, ciepło-orzeźwiająca ma swoje dwa oblicza. To pierwsze jak najbardziej jest niemalże wyuzdane masową turystyką, ale jest i drugie, trochę schowane za autokarami i betonami opustoszałych o tej porze roku hoteli. Odkryliśmy skarb, który nas zahipnotyzował. Trzeba przyznać – szukaliśmy go pieczołowicie na górskich szlakach:-)
Pierwszego dnia wybieramy się na nie oblegany nawet w sezonie półwysep La Victoria. Wąska droga wije się malowniczo nad zatoką Pollença, morska woda mieni turkusowo-szmaragdowymi barwami, a słońce pieści każdy skrawek odsłoniętej skóry. Dojeżdżamy do byłego klasztoru karmelitów La Victoria i eremu z kaplicą (dziś zamkniętą). Surowy budynek współcześnie funkcjonujący jako hotel robi interesujące i zachęcające wrażenie. Grube, wysokie ściany i malutkie okienka pozwalają przypuszczać, jak wyglądają cele (dziś pokoje) w środku. Według legendy w 1300 roku ukazała się tutaj księdzu Joanowi Boi Matka Boska z aniołami, którzy zaprosili mężczyznę do wspólnych śpiewów. Gdy ten wrócił później do pobliskiej Alcudi i opowiedział o wydarzeniu oczywiście nikt mu nie uwierzył. Przy drugim spotkaniu z Maryją otrzymał w dowodzie trzy krople wosku, które okazały się być przekonywujące i wszyscy wspólnie wyruszyli do miejsca, gdzie ukazywała się niebiańska postać. Czekał już na nich obraz Mare de Deu de la Victoria, który zaniesiono do kościoła w Alcudi. Jak łatwo się domyślić obraz już następnego dnia zaginął i został odnaleziony w miejscu objawienia. Postanowiono spełnić życzenie Królowej Nieba i wybudowano kościół, odwiedzany przez pielgrzymów do dziś. Według innej legendy w czasach rekonkwisty pastuszek znalazł w tej okolicy figurę Maryi, której zaczęto oddawać cześć i wybudowano dla niej kaplicę. W XVI i XVII wieku rzeźbę często kradli piraci, ale zawsze w cudowny sposób powracała przed ołtarz kaplicy. Stąd i jej nazwa – Matka Boża Zwycięska (Mare de Deu de la Victoria). Atmosfera jest wyjątkowa, kamienny dom otoczony niesamowitą przyrodą emanuje spokojem i godnością.
A my maszerujemy w górę pośród cyprysów, palm, juk i kwiecia najróżniejszego. Dochodzimy do punktu widokowego z trzema kamiennymi krzyżami i zapiera nam dech w piersiach. Zapiera w ogóle cały czas, bezkres i ukształtowanie terenu, barwy i spokój o jaki w dużym mieście trudno. W pewnym momencie mija nas grupa żwawych niemieckich rencistów. Pomiędzy palmami widzimy, że nagle skręcili w lewo. Gdy dochodzimy do tego miejsca decydujemy się i my na zmianę trasy, gdyż wąska ścieżka wygląda niezmiernie zachęcająco. Strzał w dziesiątkę. Prawie zatopieni we florze niemiejemy przy każdym kroku z zachwytu. Coraz wyżej, coraz piękniejsze krajobrazy, jak gdyby nasze ludzkie istnienie zamieniło się w życie orła. Po lewej półwysep Formentor, przed nami Cap des Pinar, zamknięty dla turystów półwysep militarny. W pewnym momencie dochodzimy do wykutego przejścia w skale. Kamiennymi schodami docieramy do wąskiego występu opatrzonego łańcuchami – nic dla wędrowców, którym łatwo kręci się w głowie. Trochę dalej ukazują się resztki starego systemu obronnego i wieży strażniczej. Ścieżka trochę się gubi, ale pośród głazów drogę wyznaczają kopczyki kamieni. Skacząc jak kozice docieramy w końcu do Penya Rotja – miejsca widokowego opatrzonego armatą. Spędzamy tutaj długą chwilę nie wierząc w tak spektakularną zmianę naszej życiowej dekoracji.
Schodzimy zadowoleni i szczęśliwi. Przysiadamy przed byłym eremem i próbujemy uspokoić zmysły grą w karty. Lekki, ale skuteczny wiatr popycha jednak do odjazdu.