W 1992 roku na polinezyjskiej wyspie Moorea zginęła w wypadku motorowym dziewiętnastoletnia Maima.
W 1993 roku kolekcjonerstwo dziecięcych portretów z wieków XVI-XIX rozrosło się na Majorce do obsesji.
Droga do najbardziej dziwnego i ekscentrycznego muzeum wyspy jest polna i upstrzona kamieniami. Wije się wąsko pomiędzy wzgórzami i szybko przyczynia do wątpliwości, czy w ogóle dokądkolwiek prowadzi. W końcu dojeżdżamy do metalowej, czarnej i zamkniętej bramy i zatrzymujemy przed białą linią. Brama pomału się otwiera, a my zanurzamy w świat nie tylko artystycznej małżeńskiej pary, ale przede wszystkim cierpiących rodziców.
Ben Jakober urodził się w węgierskiej rodzinie w Wiedniu, a dorastał w Anglii. Został rzeźbiarzem. Jego żona Yannick Vu urodziła się we Francji jako córka wietnamskiego malarza i bretońskiej pianistki. Została malarką, rzeźbiarką i historykiem sztuki. Mieszkają tutaj, w willi Sa Bassa Blanca.
Osiedlili się na Majorce i oboje podzielają pasję kolekcjonowania dziecięcych portretów z czasów, gdy ich śmiertelność nie tylko była wysoka, ale i próbowano ją zakląć amuletami oraz utrwalano potomków w strojach dla dorosłych. Gdy ich córka zbyt młodo w 1992 roku zginęła, poświęcili się od roku 1993 tej kolekcji bezgranicznie. Zgromadzona jest obok ich białej posiadłości na 330 metrach kwadratowych byłego magazynu wodnego z idealną wilgotnością i temperaturą, pozbawiona dostępu do światła dziennego i nie wystawiona na bezpośrednie działanie sztucznego oświetlenia. Ze świadomością o tragicznie zakończonym życiu ich córki robi jeszcze większe wrażenie. Dzieci. Ich smutne, wątpiące we wszystko oczy. Wystylizowane na małych dorosłych, obarczone ciężkimi strojami, z przyszłością albo śmiertelną, albo już wyznaczoną handlem międzydynastycznym w celu zapewnienia wpływów ich rodzicom.
Wystawa jest zaskakująca. Nie wiadomo czy zachwycać się estetyką i niewątpliwą historyczną wartością portretów, czy zanurzyć w empatii. Trudno tutaj uwierzyć, że ponad nami znajduje się żartobliwy, sarkastyczny park z rzeźbami, które i bawią i dają do myślenia. Ciężko opuścić to dziecinnie pokorne miejsce.
Park jest duży i usiany posągami, instalacjami, pomysłami artystycznych głów. Można spotkać psa na kolumnowatych nogach i ośmiornicę, która sceptycznie patrzy w naszą stronę. Typową majorkańską wieżę strażniczą przekształconą w świątynię plastiku z doniosłą, kościelną muzyką. Kamienny krąg i jeszcze jedną podziemną salę wystawową SoKraTES, która odzwierciedla einsteinowskie równanie pola ogólnej teorii względności. Czas i przestrzeń w formie zasłony z 10 tysięcy kryształów Swarovskiego i mającego 120 tysięcy lat syberyjskiego nosorożca włochatego. Złota para, do której dochodzi się palmową aleją i różany ogród, hobbystyczne zajęcie pani Vu. Na końcu (jak i na początku) dociera się do białej willi Sa Bassa Blanca zaprojektowanej przez egipskiego architekta Hassana Fathy, który pomieszał w niej style z Andaluzji, kraju Basków i Maroko. Jedna jej część została udostępniona do zwiedzenia, niestety, dzisiaj, poza sezonem, jest zamknięta.
Ekscentrycznie i z przymrużeniem oka. Z lekkością i głębokim bólem ledwie wyczuwalnym pod płaszczem współczesnej sztuki powierzchowności. Dzisiaj przede wszystkim bez innych zwiedzających. Rozmarzenie i ukojenie. Wzniosłość i realność fizyczna aż do bólu. Ani Einstein ani Sokrates nie mogą nam już niczego wyjaśnić. Nam, jeszcze żyjącym. Choć płyta grobowa już przygotowana.