Niebieski chór śpiewa o 13.15, choć w sieci można znaleźć najróżniejsze inne godziny ich występów. Telefonicznie klasztor potwierdza – proszę przyjechać po południu.
Sanktuarium de Lluc powstało w czasach rekonkwisty, gdy chrześcijanie walczyli o wyparcie Maurów z hiszpańskich terenów. Mały Łukasz, arabski chłopczyk, którego rodzice przeszli na chrześcijaństwo, by zachować życie, wypasając owce na okolicznych stokach zauważył w krzaku drewnianą figurkę kobiety. Miała na sobie długą suknię i trzymała małe dziecko na rękach, ale, co w tym wszystkim najciekawsze, miała tak samo ciemną skórę jak Lluc. Chłopiec zaniósł figurkę do kościoła w Escorca, ale już następnego dnia jej tam nie było. Podobnie jak w klasztorze La Victoria, w cudowny sposób powróciła w miejsce odnalezienia. Parę razy powtórzono zabawę w chowanego, aż w końcu proboszcz Escorca domyślił się życzenia Morenety czyli „małej brązowej” i nakazał wybudować w miejscu znalezienia kaplicę (około 1268 rok). Kaplica rozrosła się z biegiem lat w ten oto dość spory kompleks klasztorny, który przez cały rok odwiedzany jest przez pielgrzymów. Brązowoskóra Madonna znalazła swoje godne miejsce na ołtarzu, a wnętrze kościoła zostało odrestaurowane na początku XX wieku przez samego Antoniego Gaudi i błyszczy złotem na potęgę. W takiej pełnej przepychu scenerii wychodzi bezszelestnie niebieski chór dziecięcy Els Blauets i przez dziesięć minut śpiewa ku chwale Ave Maria de Lluc. Pierwsza pieśń wykonywana jest spod ołtarza, do drugiej dzieci otaczają słuchaczy. Wrażenie niesamowite i bardzo uduchowione. Niebieski chór to jeden z najstarszych w Europie założony przez przeora klasztoru w 1526 roku. Wszyscy chórzyści (a od niedawna również chórzystki) są uczniami najbardziej renomowanej majorkańskiej szkoły Escolonia de Lluc powstałej w 1532 roku, znajdującej się wraz z internatem obok klasztoru. Nazwa chóru pochodzi od niebieskiego stroju, w którym chórzyści zawsze występują. Piękne przeżycie.
Niedaleko klasztoru można wdrapać się na górę Kalwarię, z której roztacza się wspamiały widok na dolinę Lluc. Odnajdziemy tutaj również muzeum, kawiarnię i restaurację, sklepik z książkami, dewocjonaliami i pamiątkami oraz piękny ogród botaniczny. Zaprojektowany tak, że zwiedzający ma poczucie rozkosznego gubienia się na ścieżkach, a przy tym odkrywania nie tylko niewyobrażalnej liczby roślin, ale i artystycznych instalacji czy rzeźb.
Stamtąd idziemy na szlak nr 4 w kierunku Sa Cometa des Morts morzem głazów. Atrakcja, której nie oferuje żaden plac zabaw. Skaczemy jak kozy, te dzikie majorkańskie, które nas otaczają i przez całą drogę towarzyszą. Najpierw odwiedzamy skałę wielbłąda, według mnie nawet dwóch i zadzieramy głowy na punkcie widokowym z zachwytu. Dalej docieramy do jaskini zmarłych czyli Sa Cometa des Mors, w której przed tysiącami lat chowano umarłych. Odnalezione szczątki można zobaczyć w przyklasztornym muzeum, a do jaskini zwyczajnie wejść. Czarna szczelina robi ponure wrażenie, po krótkich pertraktacjach i zapewnieniach, że w środku nie ma nikogo, schodzimy po śliskich głazach w czeluście ciemności. 40 metrów długa warta jest pokonania pierwszych obaw.
Wracamy i płacimy w automacie za parking. Przed nami mężczyzna zapłacił sześć euro i dostał bilet z powrotem. Nam automat zjada pięć euro i się psuje. Jest już późno i oczywiście nikogo poza nami i dwiema innymi rodzinami tutaj nie ma. Czesi trochę się denerwują. W klasztorze zadzwonili po pomoc. Ktoś ma przyjechać, tylko nikt nie wie kiedy. Na parkingu wrzą międzynarodowe głowy i ktoś podciąga szlaban wjazdowy do góry, dzięki czemu uwięzieni kierowcy (także i my) mogą wyjechać. Nielegalnie i bezpłatnie inni, my z kwitkiem, że automat jest popsuty;-)