Witają nas mewy na głazach. Wyglądają na bezczelne i zadziorne, ale to tylko pozory. Są zadowolone i dumne, a to łatwo pomylić z arogancją.
Podobnie rzecz się ma z mopedami w wąskich liparyjskich uliczkach. Są nieodzowną częścią włoskiego krajobrazu, są pewne siebie i ulotne jednocześnie. Malownicze i burczące donośnie, gdy dosiadają je ich właściciele. Podobnie jak malutkie autka rzewnie wpisujące się w morze i horyzont. A donice kwieciste pod kamiennymi domami? Pielęgnowane niejedną pomarszczoną dłonią kobiet, które pamiętają być może deportowanych tutaj antyfaszystów i komunistycznych Jugosłowian. Ciekawe czy któryś z nich został na wyspie własnej zsyłki...A jeszcze ciekawsze jest to, że właśnie tutaj miano uprawiać pierwszą formę komunizmu. Otóż Lipari około 251 roku p.Ch. dostało się pod władanie Rzymian, którzy korzystali z wyspy głównie jako miejsca wypoczynku dla swoich bogaczy. A jej stali mieszkańcy tworzyli dosyć szczególny system społeczny. Zdolni do pracy mężczyźni podzieleni byli na dwie grupy: rolników, którzy dostarczali pożywienie i wojowników morskich, którzy bronili społeczność przed etruskimi piratami (sami również napadając). Zdobycze obu grup dzielono równo pomiędzy wszystkich w czasie syssitii (wspólnych posiłków). Krótko mówiąc – wszelka własność była dobrem wspólnym.
Dzisiaj wspólne mogą być emocje i wrażenia. A tych na tej uroczej wyspie można znaleźć wiele. My docieramy do muzeum archeologicznego rozciągającego się wokół katedry San Bartolomeo. Składa się z paru budynków, m.in. byłego pałacu biskupiego. Można zobaczyć prehistoryczne zbiory, ceramikę, narzędzia z obsydianu, z którego wyspa słynie, część wulkanologiczną oraz znaleziska z nekropolii Lipari i Milazzo. Przede wszystkim kolorowe wazy liparyjskich malarzy i szale z mitycznymi motywami. Przed budynkami znajdują się odkryte ruiny starożytnego miasta, w części południowej można pospacerować po archeologicznym parku, w którym odkrywamy mały antyczny teatr oraz greckie i rzymskie sarkofagi. I spotkać
koty, które wylegują się na kamiennych grobowcach. Niezmiernie to rozczulający widok.
Po długim spacerze nad morzem, jak i wąskimi uliczkami, skosztowaniu miejscowych słodkich specjałów i zakupie ukochanych kaparów docieramy do cmentarza położonego tuż nad portem. Mamy wrażenie, że wszystkie groby połączone są kablem elektrycznym, a nad każdym przymocowana jest żarówka. Niesamowity widok i strasznie żałujemy, że nie możemy sprawdzić, czy nocą teren jest oświetlony. To musiałoby być … spektakularne, takie cienie i rozjaśnione twarze dawno umarłych. Gdy docieramy do portu mijamy mały samochód dostawczy, z którego ojciec Pio sprzedaje pomarańcze oraz karczochy. Król owoców, jak głosi nazwa. Módl się za nami...