Że grała tutaj muzyka, orkiestra rozrywkowa dla letników, którzy tańczyli w jej skoczny rytm, trudno sobie dzisiaj wyobrazić. Że spacerowano, przyjeżdżano licznie tzw.
Latającym Ślązakiem, który zatrzymywał się na kolejowej stacji tylko po to, by wypluć żądnych zabawy i rozrywki. Cztery budynki – dworzec kolejowy, restauracja i dwie wille – wystarczyły dla niezwykłej popularności tego miejsca. Buschmühle, które dzisiaj jest tylko lasem.
Po dworcu kolejowym nie pozostało ani śladu, zniszczony w zwierzęcej wściekłości i nienawiści do równie okrutnych i odczłowieczonych wrogów. Czerwonoarmiści rozszarpali to miejsce, jakby właśnie zabawy i odpoczynku znienawidzonych Niemców bali się najbardziej. Z pierwszych, pochodzących z 1646 roku wzmianek, wiadomo, że istniał tutaj młyn, którego działalność zakończyła budowa stacji kolejowej w 1846 roku. Zamiast mielenia mąki zajęto się organizowaniem imprez szczególnie w weekendy, gdy spragnieni odpoczynku mieszkańcy pobliskiego Frankfurtu nad Odrą kręcili się po okolicznych lasach w poszukiwaniu atrakcji. Na starych pocztówkach
lokal wygląda kozacko – duży i jasny budynek z tarasem wraz z rozstawionymi stolikami i krzesłami przed. Dzisiaj zostało po nim parę schodów i metalowa poręcz, o którą być może opierali się flirtujący i flirtów wypatrujący. Więcej nie ma nic.
Wracamy do punktu wyjścia i pod kolejowym wiaduktem przechodzimy na drugą stronę ulicy. Stromo w górę wdrapujemy się do punktu widokowego podziwiając nadodrzańską, słońcem zalaną krainę. Zmurszała ławka i po zboczu zaskakujących wzniesień ciągnąca się wydeptana przez leśne zwierzęta ścieżka. Czujemy się trochę jak krasnoludki, które w wolnym od pracy dniu eksplorują tajemniczą okolicę. Docieramy do osady Weinberge, będącą częścią najstarszej dzielnicy Frankfurtu nad Odrą, Güldendorfu. Mijając zieloną tabliczkę z peanem na cześć lasu wędrujemy urokliwą dróżką mijając bagna, malowniczo kołyszące się drzewa i brązowe grzybnie, by dotrzeć do miejsca, które jest własnym cmentarzem. Dwie kolumny i parę cegieł zaplątanych w wyrwanego drzewa korzenie.
Elfriede Thum malowała barwnie, ekspresjonistycznie, mocno, czyli nieprzyzwoicie, jak na ówczesnej weimarskiej republiki czasy. Była w dodatku kobietą, a one według sobie współczesnych malowały tylko „kobieco”. Elfriede podpisywała swoje obrazy nazwiskiem, ale gdy w 1912 roku jej dzieła wystawiła słynna berlińska galeria Cassierer dodała do niego Erich zostając dla oglądających ... mężczyzną. Sukces przyszedł niemalże od razu – Erich Thum dostał się na kreatywny piedestał artystycznej berlińskiej sceny i był zaliczany do najznakomitszych jej ekspresjonistów. A gdy w 1920 roku przy okazji wystawy w galerii Ferdinanda Möller płeć artystki została odkryta przez dociekliwego berlińskiego dziennikarza, który mocno i głośno zastanawiał się nad obrazem noszącym tytuł „Akt przed lustrem ” to niemiecka stolica wzbogaciła się o jeszcze jeden skandal. Jednak ośmioletnie funkcjonowanie jako mężczyzna wyrobiło artystce taką renomę, że zaakceptowaną ją i jako kobietę.
Elfriede odwiedziła około 1910 roku Frankfurt nad Odrą i zawędrowała w okolice Czecznowskiej Szwajcarii (w oryginale: Tzschetzschnower Schweiz) w Lossower Berge (łosowskie góry). Szumna nazwa odpowiadała urokowi okolicy pełnej lekkich wzniesień, wąskich strumyków i rozśpiewanych ptaków. Oczarowana malarka od razu kupiła kawałek ziemi i złożyła wniosek w odpowiednim urzędzie o zgodę na wybudowanie domu, którą też otrzymała. Villa Thum powstała w 1911 roku, a gdy jej właścicielka w 1913 roku wyszła za mąż za Rolfa Laucknera, poetę i dramaturga to do 1943 roku wspólnie z nim tutaj, najczęściej w miesiącach letnich, mieszkała. Tajemnicza i uparta artystka w okolicznych lasach i na odrzańskich łąkach szukała motywów oraz porządkowała wspomnienia z europejskich podróży. Przyjmowała też chętnie gości, z którymi przy świetle naftowej lampy omawiała problemy sztuki.
Sielankę zakończyła wojna, naziści, którzy artystów szczerze nienawidzili. Dzieła Thum uznano za zdegenerowane, co oznaczało zakaz ich publicznego wystawiania. I choć nazistowski minister nie zarządził ich zawłaszczenia, to większość zaginęła w wirze wojennych działań. Sama Elfriede zmarła w 1952 roku na zapalenie płuc wywołanym niedożywieniem. Jej leśna willa przetrwała wprawdzie pokiereszowana wojnę, została jednak rozebrana. Dzisiaj stoimy przed dwiema kolumnami uparcie strzegącymi wejścia do środka, którego już nie ma. Nie jarzy się naftowy płomień, artyści nie malują i nie piszą, goście nie wsłuchują się w hipnotyzujące dźwięki lasu. Poza tabliczką informacyjną i internetową wiedzą nie można w tym miejscu odnaleźć już żadnych śladów płodnego, przekornego życia kobiety, która przedarła się przez społeczne konwenanse udając przez osiem lat mężczyznę.