Wracamy do życia! Jesteśmy w Meksyku! Od rana świeci słońce! Idziemy na kolorowe śniadanie!
Minęło. Jak wszystko. W nocy myślałam, że to za długo trwa, że trzeba będzie udać się do meksykańskiego pediatry. O poranku przywitała mnie buzia uśmiechniętego dziecka bez gorączki. Nareszcie. Mąż jeszcze trochę słaby, ale siłą woli i radością podróży czujemy, że w końcu przybyliśmy do tego niezwykłego kraju.
Śniadanie w blasku słońca jest wytworne. Kolorowe owoce na kanapce i kawa z kokosem. Puszyste, radosne, ze zdrowym świeżo wyciśniętym sokiem. Do pełni szczęścia wita nas poeta z kotem. Francisco Cervantes Vidal (1938-2005), dziennikarz i pisarz, uwieczniony z laską, która jakby trzymała go przy życiu. I z kotem o złotych uszach, pazurkach i czubku ogonka.
A później ożywczy akwedukt. Cud Wicekrólestwa Nowej Hiszpanii, spełniona obietnica Franciszkanina, misjonarza Francisco de Tembleque (1510-1590), który obiecał biednym mieszkańcom ubogiego w wodę regionu Otumba jej dostarczenie ze zboczy wulkanu Tecajete. Budowę rozpoczęto w 1553 roku i zakończono 17 lat później tworząc 45-kilometrowy system, wpisany w 2015 roku na listę UNESCO.
Stamtąd jedziemy do piramidy, którą widzieliśmy wjeżdżając we wtorek do miasta. 1815 m n.p.m., ze śladami zamieszkania z czasów przed Chrystusem, z której korzystali Otomi i Chichimekowie (to przedstawiciel tego narodu tańczy na jednym z placów w Queretaro) jeszcze po przybyciu Hiszpan. Dopiero w 1887 roku jeden z hiszpańskich kolonizatorów wybudował oktagonalną wieżę na jej szczycie. El Cerrito ma kwadratową podstawę i schody z każdej strony prowadzące na wierzchołek do stojącej tutaj kiedyś świątyni. Na placu po południowo-wschodniej stronie piramidy archeolodzy odnalezili resztki tzompantli. To drewniana konstrukcja, na której wieszano czaszki jeńców złożonych w ofierze. Są tutaj jeszcze na usypanej platformie ruiny budynków i ledwie widoczne place, gdzie znajdowały się ołtarze ofiarne. Tylko z dostaniem się do piramidy jest problem. Ogrodzona jest płotem i od razu widać, że nikt tam nie zagląda. Próbujemy dostać się z drugiej strony i dojeżdżamy do jakiegoś miasteczka wyglądającego na turystyczne centrum, tym bardziej, że witają nas banery z obrazem piramidy. Duży parking, na którym znajduje się wiele samochodów, urocze domki, spory ruch. Okazuje się, że dotarliśmy do urzędu miasta, ciekawie zorganizowanego, z biurami niejako na dworze, na co meksykański klimat łaskawie pozwala. Nikt nie wie, jak dostać się do El Cerrito. Meksykańczycy uśmiechają się pobłażliwie wzruszając ramionami. Dochodzimy w końcu do jakiejś bramy, za którą jest mieszkalny dom, ale człowiek pilnujący wejścia rozwiewa wszelkie wątpliwości. Do piramidy nie ma dostępu, nikt tam nie chodzi, jest niejako opuszczona.
Jedziemy więc w meksykańską siną dal. Jedziemy do Moreli mijając niesłychane krajobrazy. Jak na dłoni ukazuje się ogrom tego państwa, jego przestrzeń, nieosiągalny horyzont, niemożliwa do ogarnięcia połać ziemi.