Jezioro Patzuaro jest dla wielu najpiękniejszym jeziorem Meksyku. Położone na 2000 tysiącach metrów wysokości, otoczone zielonymi wygasłymi wulkanami, z paroma wysepkami, z których jedna wyróżnia się już z daleka widocznym monumentem z podniesioną w geście zwycięstwa ręką. Podobno to jeden z ulubionych turystycznych celów, więc jezioro oraz szczególnie dwie wyspy, Janitzio i Tecuen, są w sezonie oblegane.
My trochę się obawiamy czy w ogóle się na Janitzio dostaniemy, gdyż przystań, z której odpływają pasażerskie łódki wydaje się opustoszała. Na szczęście znikąd pojawiają się jeszcze dwie meksykańskie rodziny i równie znikąd mężczyzna, który zaprasza na rejs. Zaraz za nim wyłania się drugi z koszem przekąsek na drogę, łódź zostaje przyciągnięta i parę osób udaje się w półgodzinny rejs. Widoki są sielskie, ptactwo, bujna roślinność trochę mylą, gdyż cały ekosystem został poważnie zachwiany przez nieubłaganą działalność człowieka. Nie tylko nadmierny połów ryb, ale przede wszystkim próba zadomowienia w jeziorze egzotyczny gatunków, odprowadzanie miejskich i rolniczych ścieków, wycinka drzew wokół jeziora, wypalania i hodowla bydła, a wszystko popierane przez meksykański rząd. Dzisiaj podobno nieśmiało wychylają się inicjatywy, które mają równoważyć i naprawiać błędy, uświadamiać i zmieniać niszczycielską ludzką działalność.
Nasza łódź zbliża się tymczasem do wyspy. Iście romantyczny widok oblepionego domkami wzniesienia, ze wspomnianym już monumentem i łódkami miejscowych rybaków, którzy słyną ze swoich motylich sieci, fotograficznej, turystycznej gratki. Gdy docieramy do przystani, zaczyna rozbrzmiewać muzyka. Jakby nas witano. Szybko się jednak okazuje, że trafiamy z marszu na jedno z wielu tego dnia wesel. Grupa kobiet grając, tańcząc i śpiewając przechodzi do kościoła akurat w momencie naszego przybycia. Dołączają do zaopatrzonych w instrumenty dęte mężczyzn i wszyscy razem wyruszamy w górę do kościoła. Ach, co to za zabawa, jakie poruszenie napotkanym folklorem. Od razu widać, że mieszkańcy żyją z turystyki, wszędzie mnóstwo sklepików i gastronomicznych lokali, ale dzisiaj wydaje się nam, że jesteśmy jedynymi obcymi wśród nich (nie byliśmy, pod monumentem widzieliśmy jeszcze jednego białego mężczyznę). Docieramy przy ogłuszających dźwiękach weselnego marszu do kościoła, pod którym rzędem siedzą kobiety ubrane w tradycyjne stroje, a dzieci obsypały przed chwilą białymi płatkami wchodzącą do świątyni młodą parę. Dosiadamy się do gawiedzi i obserwujemy. Jest ciepło, jest kolorowo, jest nam dobrze. Po chwili ruszamy dalej, do kolejnego źródła muzyki. Docieramy do pięknie położonego malutkiego cmentarza, który słynie z obchodów Dia de los Muertos (Święto Zmarłych), w czasie którego żyjący podpływają łodziami udekorowanymi świecami i przywożą swoim zmarłym kwiaty i jedzenie. Niedaleko stąd na małym stadionie odbywa się drugie wesele. Nowożeńcy siedzą przy stole, a gościom właśnie serwowane jest jedzenie (które, jak zaobserwowaliśmy przy powrocie, dowożone było łódkami w ogromnych garach). Orkiestra na scenie niestrudzenie wygrywa skoczne melodie, a my przysiadamy na chwilę na widowni i zapadamy się w weselny romantyzm okraszony czerwonymi sercami.
Nasyceni marzeniami charakterystycznymi dla roztaczanej idealnej wizji szczęśliwej małżeńskiej przyszłości, udajemy się do Jose Maria Morelos. To on dominuje krajobraz swoją zwalistą postacią, która przypomina o zdobyciu przez Meksyk wolności i niepodległości. Przepasana chustą głowa stała się jego symbolem, a trudne życie i walka o meksykańską wolność cieszą serca rdzennych mieszkańców do dziś. Morelos pochodził z ubogiej rodziny, długo pracował jako pastuch, by wstąpić w wieku 25 lat do duchownego seminarium. Jako kapłan służył biednym Indianom i Metysom, a w 1811 roku przyłączył się do do powstańców Miguela Hidalho y Costilli. Dowodził siłami rebelianckimi w południowym Meksyku, zwołał niepodległościowy Kongres w Chilpancingo, który w listopadzie 1811 roku ogłosił kraj niepodległym państwem. Rok później spisano niepodległościową konstytucję, by w końcu wpaść w macki Hiszpanów. Odarty ze swoich dystynkcji kapłan został rozstrzelany 22 grudnia 1815 roku. I właśnie tę historię jego życia można we wnętrzu monumentu zobaczyć, wspinając się okrągłymi schodami w górę. Ścienne malowidła nadają patosu i gdy wchodzi się w rękę, by podziwiać krajobraz jest się i uduchowionym, i rozrzewnionym historią walecznego życia oraz dostojnością natury.
Na dole czeka na nas kolejna niespodzianka – Danza de los Viejitos czyli Taniec Starych. Dzieci i dorośli z maskami starych ludzi, w chłopskich zgrzebnych koszulinach, z drewniakami na nogach i laskami w dłoniach, zgarbieni, zaczynają wybijać powoli takt. Najpierw wydaje się, że ruchy sprawiają im ból, że stare kości protestują, by coraz szybciej i z coraz większą radością rozwirować się w energicznym tańcu. Szaleństwo do tego stopnia doskonałe, że starzy zdają się zamieniać w młodzieniaszków. Podobno Meksykanie wyrażają w ten sposób swoje zdanie na temat starości, która nie jest dla nich powodem do rozpaczy, ale do ... żywiołowości!
Przyznaję, że trudno nam oderwać się od tanecznego spektaklu. Z żalem schodzimy do przystani, gdzie o umówionej porze ma odebrać nas łódka. Zaglądamy jeszcze do opustoszałego po ślubie kościoła, w którym napotykamy na cierpiącego Chrystusa. Nie dosyć, że rani go cierniowa korona, to jeszcze makabrycznie powciskano mu między palce banknoty. Obraz cierpienia i boskiej rozpaczy.