W drodze do Dziedzinki mijamy grób ofiar z dnia 14 sierpnia 1942 roku i 21 dusz, które pożegnały się ze światem w wigilię tego samego roku. Powiało mrozem na leśnej drodze najpiękniej ustrojonej podlaską przyrodą.
Jeździła tędy nie codziennie, ale zapewne często, przez 36 lat w niej mieszkania Simona Kossak – prawnuczka Juliusza, wnuczka Wojciecha i córka Jerzego Kossaków, bratanica Magdaleny Samozwaniec i Marii Pawlikowskiej-Jasnorzewskiej. Gdzieś tam kołatały się w niej artystyczne przymusy, gdyż zdawała na wydział aktorski Państwowej Wyższej Szkoły Teatralnej w Krakowie i historię sztuki, jednak ani tu ani tam nie została przyjęta. Wydział Filologii Polskiej Uniwersytetu Jagielońskiego miał ratować przyszłość, którą jednak nakreśliła i wytyczyła dopiero posada telefonistki w Instytucie Zootechniki w Balicach. Druga udana próba dostania się na wydział biologii i nauk o ziemi przypieczętowała naukowy i leśny los Simony Kossak. Marzyła wprawdzie o zamieszkaniu w Bieszczadach w Dolinie Hulskiego, ale biurokratyczny marazm popchnął ją w stronę Białowieży. 1 lutego 1971 roku podjęła pracę w Zakładzie Badań Ssaków PAN, a gdy za niedługo poznała starą leśniczówkę Dziedzinkę zakrzyknęła: to jest to! I została na zawsze. Bo trudno oprzeć się wrażeniu, że ona wciąż tutaj jest, przejeżdża na starym motorku i dokarmia zwierzęta.
„Ulicą” Simony Kossak maszerujemy sześć kilometrów przez las i chłoniemy wszystko: mchy i liście, rachityczne skrzypy i wątłe pędy dzikiego bluszczu, pieńki brzóz i plątaniny gałęzi. Witki i kory, pąki i usychające korzonki, błota oraz suchy piach. Puszcza wciąga nas sukcesywnie, z każdym krokiem, co kończy się całkowitym rozluźnienie obyczajów i cielesnych zatwardziałości. Miękniemy zwyczajnie, odprężamy się na tyle, że nie chce się nam spieszyć, za to zatrzymujemy i zasiadamy przed pustym domem, który obwarowany jest płotem i kamerami. Mieszkającego tutaj z Simoną Lecha Wilczka widzimy w Białowieży w typowym dla socjalistycznej Polski samochodzie. Jej już nie zobaczymy. Zmarła w marcu 2007 roku.
I nagle znajdujemy się na autobusowym przystanku, którego informacyjny znak zrezygnował ze swojej roli. Spuścił głowę i nie wyjawia tajemnicy, czy wciąż jeszcze służy za punkt wyjazdu bądź powrotu. Trochę zdziwieni zmianą kulis odkrywamy przed sobą Białowieżę Towarową, która oferuje posiłki na szynach, wykwintne i wytrawne, jakby za chwilę miał przybyć tutaj sam car. Ktoś wykrzykuje znad talerza, że to najlepsze ruskie jakie w swoim życiu jadł i szkoda, że tylko trzy. Ktoś inny decyduje się pchać odstawione na bocznice wagony, które ani drgną. Stara lampa tworzy półmrok gogolowskich losów i posłannictwa według Dostojewskiego. A gastronomiczno-noclegowy charakter obiektu go uratował.
Najpierw jednak przyjechał tutaj 9 września 1897 roku na polowanie car, a za nim jego goście. Dołączyli oni tym samym do procesji tych wszystkich, którzy wrzynali przemoc w puszczę. Simona Kossak opisała jej dzieje w „Sadze Puszczy Białowieskiej”, której stron nie da się spokojnie czytać. Wszelkiej maści władcy, królowie i książęta oraz carowie przez stulecia trzebili nie tylko biednych mieszkańców, ale przede wszystkim zwierzynę przyczyniając się do wybicia całych gatunków. Metody, jakich się dopuszczano, wznoszą o pomstę do nieba, a cel tego wszystkiego był jedyny – napełnić niepotrzebnie i nadmiernie tłuste brzuchy i zapewnić sobie dłuższą i szerszą władzę. Władcy nasi, którym stawia się pomniki.
Wracając do Białowieży Towarowej w 1907 roku powstał budynek kolejowy na potrzeby cara Mikołaja II. Miał odciążyć dworzec Białowieża Pałac i funkcjonował przyjmując pociągi osobowe i towarowe przez 100 lat. Na jej jedenastu rozjazdach zawsze stały wagony-salonki z turystami. W latach 90-tych XX wieku wszelki kolejowy ruch zawieszono, a budynki, pomimo wpisania do rejestru zabytków, niszczały. Dopiero rok 2003 przyniósł prace remontowe, a dzisiaj albo można przenocować w Carskich Apartamentach urządzonych tak, jakby za chwilę miał przyjechać rosyjski władca albo spożyć posiłek w restauracji czy na torach.
Idziemy stamtąd do parku Pałacowego w Białowieży zaglądając na chwilę do cerkwi św. Mikołaja wybudowanej w latach 1894-1897 dzięki fundatorowi Aleksandrowi III. Jako że Puszcza Białowieska należała do prywatnych dóbr cesarski, a niedaleko stąd znajdował się pałac, świątynia była potrzebna. Czerwoną cegłę wyrabiał sprowadzony z Górnego Śląska Niemiec Juliusz Karol Miller, na fundament ciosano kamienie z puszczy, a ikonostas z chińskiej porcelany sprowadzono z Petersburga. Modlili się w niej najpierw Rusini (potomkowie pierwszych mieszkańców Białowieży), których przesiedlono w 1915 roku w głąb Rosji. Tych, którzy zostali wieszano w latach 1942-43 na przycerkiewnych drzewach. W sumie 90 osób.
Oddech próbujemy złapać w Parku Pałacowym. Niesamowite miejsce, którego pałace się nie trzymały. Czy to dwór królewski Zygmunta Augusta i Stefana Batorego, czy ten dynastii Wazów, albo Augusta III Sasa, w którym mieli zatrzymywać się Poniatowscy, a w końcu ów pałac carski wzniesiony na zlecenie Aleksandra III. Podobno nie skrzypiały w nim parkiety, gdyż układano je na cienkiej warstwie suchego piasku, a jedna z sal wyklejona była pocztowymi znaczkami. To właśnie dla wygody przyjeżdżającego tutaj cara wybudowano stację kolejową Białowieża Pałac. Rok 1915 przyniósł rosyjską ucieczkę i pałac a to pustoszał, a to zmieniał funkcje na administracyjno-szkoleniowo-muzealne. W czasie II wojny światowej służył za szpital, aż podpaliły go węgierskie oddziały w lipcu 1944 roku. W 1961 roku pałac rozebrano. Dzisiaj na jego miejscu stoi nowy budynek, w którym swoją siedzibę ma dyrekcja Białowieskiego Parku Narodowego, przyrodnicze muzeum oraz hotel z restauracją. Duchy władców, których interesowały wyłącznie puszczańskie zasoby zapewne nie śpią spokojnie.
I mijamy jeszcze pozbawiony torów budynek wspomnianego dworca. Już nie pierwotny drewniany wybudowany w ciągu czterech miesięcy w 1897, ale i tak piękny, w latach 2014/15 wybudowany drewniany pawilon jako wolna interpretacja minionego. Ten nie jest odwrócony w przeciwieństwie do pierwowzoru w stronę parku i pałacu, a dzisiaj służy za miejsce wystawowe dla fotografii.
W Domu na Wschodzie czeka na nas smaczna kolacja. I pies Bolek, który przynosi rzucane mu kamienie.