Talenty należy pomnażać. Dotyczy to wszystkich i wszystkiego. Napór na poprawę i na rozrost. Nieustanny krąg, z którego nie ma wyjścia. Ci, którzy tego nie robią, wypadają z jego torów.
Linum skorzystało więc z tego, czego miało najwięcej. Z najmłodszego węgla kopalnego czyli torfu. Intensywna eksploatacja zaczęła się w roku 1783. Tratwami Hawelą dowożono opał do rozwijającego się w szybkim tempie Berlina. Prawie 100 lat sukcesu i dobrobytu, które zakończyło wydobycie węgla kamiennego. Po torfowym interesie pozostały doły, które wypełniono wodą i zarybiono. Dziś stawy są przyrodniczym fenomenem, który szczególnie jesienią przyciąga tysiące ptaków. Zjeżdżają się tutaj ornitolodzy, by obserwować i fotografować niesamowity spektakl zlotów, odpoczynku i odlotów. Do tego Linum polubiły bociany, których gniazda rozsiane są po całej wiosce. Swoją siedzibę ma tutaj NABU (Związek Ochrony Przyrody Niemiec), który zorganizował małą wystawę oraz oferuje wyprawy na stawy z przewodnikiem. W malutkim porcie jest równie mały sklepik oraz wiele małych ścieżek, które gubią się w sitowiu. W wiosce należy koniecznie zajrzeć do miejscowej wytwórni moszczu. Specjalnością jest sok z jabłek z własnego sadu, ale można zaopatrzyć się też w inne wiejskie pyszności.
Historię torfowego rozwoju regionu przedstawia niedaleki Protzel. Tutaj, w dworze z 1755 roku powstało w sierpniu 1999 roku Muzeum Wsi, Torfu i Szkoły. Otwarte jest od kwietnia do października. Za dworem znajduje się park krajobrazowy, kiedyś barokowy. Piewca Brandenburgii Theodor Fontane uznawał go za jeden z najpiękniejszych tej okolicy. Nie nam w styczniu oceniać jego uroki. Pomału przejeżdżamy przez senną wioskę i trochę zaskakuje nas napis: Märchenland (kraina baśni) umiejscowiony przed małym socjalistycznym blokiem. Jedziemy stamtąd do Nackel zatrzymując się na motoryzacyjny posiłek przed pałacem w Vichel, który odwiedziliśmy niecałe
półtora roku temu. Stajnia wciąż w opłakanym stanie.
Trzy kilometry dalej, w wiosce Nackel, stoi obok kościoła w zdecydowanie lepszym stanie dwór Alexandra von der Hagen, który zbudował go w latach 1906/07 według planów berlińskich architektów Bielenberg& Moser. Podobno ku ogromnemu zadowoleniu swojej żony, Katarzyny Freiin von dem Knesebeck-Milendonck. Alexander zmarł w 1922 roku w wyniku wojennych ran, a ich jedyny syn cztery lata później spadając z konia. Pozostali członkowie rodziny (matka i trzy córki) musieli w 1935 roku ogłosić upadłość. Naziści mieli w pałacu siedzibę dla jednej ze swoich organizacji, później pojawili się Rosjanie, po których dwór wykorzystywany był do 1951 roku jako dom dziecka. W latach 1951-1997 istniała tu szkoła podstawowa, czyli większość mieszkańcu do niej chodziło. Przed kościółkiem zatrzymuje się jeden z nich. Zsiada z roweru i pyta, czy może nam w czymś pomóc. Opowiada potem o swoich młodych czasach, o pałacu jako szkole właśnie i o nowych właścicielach, adwokatach, którzy są błogosławieństwem dla wsi. Podobno nic nie dzieje się bez nich. Coroczne miejscowe święto urządzane jest za ich zgodą w parku, a oni sami inwestują np. w kościelne organy, albo dofinansowują straż pożarną. Pan już jadąc na rowerze wykrzykuje, że do przedszkola chodzi 40 dzieci. „Na 190 mieszkańców to dużo!”. Pałac w Barsikow, o który pytamy to już nie to samo. „Nie ma czego porównywać”. Miał całkowitą rację.
Przejeżdżamy przez Wusterhausen/Dosse mijając ciekawy pomnik flisaków kierując się nad jezioro Klempowsee, gdzie w restauracji mamy zamówiony włoski obiad na wynos. Nad tym samym jeziorem podziwiamy z zewnątrz piękny pałacyk w Bantikow. Ktoś na instagramie zdradził mi, że bywał w nim tuż po przełomie na szkoleniach z Niemieckiego Urzędu Pracy. Ktoś inny zachwycał się nim jako … hotelem. Pałac określa się jako jeden z najmłodszych w Niemczech, gdyż powstał w roku 1906 na miejscu nieistniejącej twierdzy na zlecenie przedsiębiorcy budowlanego dr Paula de Gruytera. Po powojennym wywłaszczeniu miała tutaj swoją siedzibę do roku 1990 centralna szkoła Liberalno-Demokratycznej Partii DDR. Od 1991 roku przez następnych osiem lat szkolił w jego murach swoich pracowników Niemiecki Urząd Pracy, a potem właśnie działał hotel, który cieszył się dobrą sławą. Od 2019 roku zamieszkały tu dzieci, które przeżyły traumę. Pałac tak właśnie się nazywa. Po niemiecku trauma to Trauma, a Traum to sen. „Kinder Traum Haus” jest świetną grą słów „Dom dziecięcych snów”...
Pałacyk w Bantikow położony jest nad długim jeziorem Klempowsee. Tuż nad nim rozciąga się równie długie jezioro Salzsee, nad którym położony jest drugi arystokratyczny obiekt – pałac w Karnzow. To miejsce w lesie, w którym odnajdujemy właśnie ten budynek, a naprzeciwko leśną szkołę landu Brandenburgii. Pałac należał do rodziny Königsmark, która osiedliła się w niedalekiej wiosce Berlitt. Niejaki Adolf Graf Königsmarck ożenił się w 1823 roku z Józefiną von Miaskowską, córką księżnej Marianne von der Mark, która była potomkinią z nieprawego łoża samego króla Fryderyka Wilhelma II i Wilhelminy von Lichtenau. I to właśnie Adolf odziedziczył pałac w Berlitt, po nim graf Friedrich Wilhelm Adolf, który wyprowadził się stamtąd do nabytego Karnzow ze względu na brak miejsca na meble i sztukę. Pałac w Karnzow właśnie z tego zasłynął. Sowiecki żołnierz Viktor Baldin znalazł w jego piwnicy obrazy Dürer i Goya, akwarele i szkice Dürer i Tycjana, Rembrandta, Rubensa, Toulouse-Lautreca, Van Gogha i innych mistrzów. Dzieła zostały w 1943 roku właśnie tu schowane i rozgrabione dwa lata później przez Sowietów, ale i samych Niemców. Przyglądamy się pałacowi przez żelazne sztachety bramy. Po wojnie był domem kuracyjnym, później przez krótki czas hotelem, a dziś jest własnością prywatną. Oddalamy się od niego romantycznie w stronę lasu docierając do pomnika leśnika Ludwika Francke. Być może było to jego ulubione miejsce, w co z przyjemnością wierzę, gdyż aleja, która rozpostarła się przed naszymi oczami była zachwycająca. Długa, z jasnym punktem na końcu tunelu, ozdobiona zamarzniętymi kałużami i wyplatana konarami starych drzew. Świątynia naszej wiary.