... mieszanka, której można się wyprzeć, odwrócić kota ogonem i powiedzieć, że to przypadek.
Około kilometra przez las w linii prostej od bramy ośrodka wypoczynkowego na południe znajdują się liczne opuszczone budynki. Na 330 hektarach działały wybudowane przez nazistów w latach 1934-39 zakłady amunicyjne wojsk lądowych. Nie wiadomo ilu ludzi w nich do 1945 roku pracowało. Być może stąd pochodziły pociski, które zabiły kogoś w naszej rodzinie... Być może pracował tutaj przymusowo któryś z naszych przodków... Podobno zwożono do hal głównie kobiety. Wiadomo, że praca wrzała pełną parą. Pośród brandenburskich sosen, na piaszczystej ziemi, nad jeziorem, do dziś stoi część zakładów, które oprócz hal produkcyjnych i magazynów, miały pięć budynków oficerskich Wehrmachtu (trzy wyburzono w 2014 roku), dwie kotłownie (pozostała jedna), budynki z działami socjalnymi i finansowymi, stację benzynową i własną linię kolejową. Krążą niepotwierdzone pogłoski, że z powierzchni ziemi znikały całe wagony, mające wjeżdżać do podziemnych tuneli. Na terenie zakładu istniało za to na pewno około 100 bunkrów, z których dzisiaj dwa są zamieszkałe przez nietoperze. W internecie ktoś zdradza, że jego dziadek pracował tu jako maszynista. 8 kwietnia 1941 roku zginął przejechany przez parowóz. Osoba ta dowiedziała się o wypadku przypadkiem, rodzina jednak unikała pytań i milczała jak zaklęta. Dopiera babcia dotknięta demencją zaczęła mówić o mężczyznach w czarnych płaszczach. Prosiła o szept, by nic nie usłyszeli, bo mogłoby się to skończyć źle.
A pewna Australijka przyjechała w 2019 roku do tych lasów, żeby przejść drogą, którą szedł jej tata. Trzymając przy tym jego „książkę”. Peter von Fricks urodził się w 1919 roku i pochodził z krajów bałtyckich. W 1940 roku zmuszony do przyjęcia niemieckiego obywatelstwa został potem oficerem Wehrmachtu. W styczniu 1945 roku w ramach wykonywania służby wojskowej przybył do Neuruppin i odwiedził zakłady amunicyjne. W jednym z wielu budynków zobaczył Dorotheę Feldhahn, która pracowała tam przymusowo. Podobno wybuch uczucia trwał pięć minut. I chociaż Peter już parę dni później musiał opuścić okolicę, pisali do siebie listy. Peter miał je przy sobie, gdy dostał się do amerykańskiej niewoli 4 maja 1945 roku. Mówił, że ich piękno uratowało mu w tamtym czasie życie. Pisali do siebie jeszcze później. Dorothea na skrawkach papieru, ołówkiem, opisywała mu swoją tęsknotę za sztuką, za malowaniem, chwile, których nie dało się zatrzymać, słoneczne mgnienia i sen wieczności. Peter kopiował te skrawki, planował wydanie korespondencji i swoich wspomnień, które nazywał „Prawdziwą iluzją”. Nie zdążył, zmarł w 2012 roku. Tego zadania podjęła się jego córka Alexandra. Wiedziała, że Peter i Dorothea spotkali się 3 sierpnia 1947 roku w Stuttgarcie. Podobno uczucia między nimi już nie było. Pisali do siebie wprawdzie, Peter przesyłał pieniądze i pomógł wydostać się z radzieckiej strefy, ale był już zaręczony. Mimo to cały czas wspierał Dorotheę, sfinansował jej studia i mieszkanie. W 1949 roku Peter wyjechał do Ameryki, gdzie poznał mamę Alexandry, z którą w 1970 roku wyemigrował do Australii, a Dorothea wyjechała z innym mężczyzną do Wiednia. Dlaczego tak, a nie inaczej, czy coś przeszkodziło w rozkwicie ich miłości, tego się pewnie jego córka nigdy nie dowie. Dorothea jak i Peter też nie żyje.
To niesamowita historia. Mały prezent w tym zimnym, wybudowanym przez nazistów miejscu. Historia skazana na zapomnienie. Historia, która lekko otarła się o mordercze przeznaczenie wszystkich tutaj znajdujących się ścian. Paradoksalnie walcząca o przeżycie, które się dzięki temu pięciominutowemu wydarzeniu udało.
Po wojnie teren przejęła Armia Czerwona. I znów niewiele wiadomo o tym, ilu ludzi tutaj przebywało czy pracowało. Nie produkowano wprawdzie amunicji, ale ją na tym ogromnym obszarze potajemnie składowano. Niecały kilometr od ośrodka wypoczynkowego dla dzieci pracowników tajnych służb NRD.