Niecały kilometr przed miejscowością Reetz po lewej stronie pokazuje się komin i resztki jakiegoś zakładu. Najwyraźniej miejsce opuszczone, które nie możemy w naszej ku temu pasji ominąć. Nie wiedząc zupełnie, z czym mamy do czynienia, idziemy na tyły obiektu, żeby w miarę niezauważenie wejść do środka. Część budynków jest w opłakanym stanie, ale pomimo to prezentują się niezmiernie malowniczo i pobudzają wyobraźnię. Odnajdujemy jakieś stare urządzenia, ale przede wszystkim zdjęcia klubu fotograficznego EKO z Eisenhüttenstadt jeszcze z czasów DDR. Największym i najpiękniejszym odkryciem jest ogromny piec, dzięki któremu wiemy, że jesteśmy w starej cegielni. Niejaki Friedrich Senst niemając pieniędzy wziął kredyt w banku w wysokości 300 marek i kupił wybudowany tutaj w latach 1883 – 1887 przez …. Friedricha Sensta dom i tę cegielnię. Kolejni Senstowie przejmowali sprawnie funkcjonującą, w roku 1938 zautomatyzowaną, rodzinną firmę. Richard Senst na przykład działał wzorcowo i ekologicznie – miejsce wydobycia gliny na potrzeby jego zakładu było zasypywane nową glebą w celu dalszej uprawy rolniczej. Gdy przyszedł socjalizm cegielnię upaństwowiono, a oprócz ceglarzy zatrudniona była kucharka. Warunki jednak dalekie były od dobrych i inny Senst, niejaki Hans, zmarł na raka płuc. Od lat 90 minionego wieku zakład nie działa, podobno są plany częściowej renaturyzacji z jednoczesnym zachowaniem historycznych urządzeń.
Jesteśmy wzruszeni, gdy wchodzimy do świetnie zachowanego pieca. Jesteśmy poruszeni jego gabarytami. Czujemy się jak w świątyni, jak w przestrzeni wyrwanej z kontekstu rzeczywistości.
I podobnie gra nam w duszy, gdy wjeżdżamy do pobliskiego Mahlsdorf. Oderwanie od XX wieku jest kojące, ale w pewnym momencie niepokojące. Długa polna droga wzdłuż metalowej siatki jest po części sielska, po części nie wróży niczego dobrego. Gdy dojeżdżamy do centrum wsi od razu widzimy w całej okazałości opuszczony, okaleczony socjalizmem pałac. Zawracamy, gdyż dziura w siatce mniej więcej w połowie od razu rzuciła nam się w oczy.
W XVI wieku był tutaj folwark i owczarnia. Od XVII wieku należał do poznanej już rodziny Brandt von Lindau. Mieszkał w nim Wolf Dietrich z rodziną, ale podobno nie bogato. Zadowalano się salonem, dwoma pokoikami i kuchnią. Z folwarku powstała posiadłość rycerska z własnym sądem i cłem (od około 1699 roku), która trwała do końca II wojny światowej. A po niej wszechobecna stała się Käthe Niederkirchner, komunistyczna aktywistka walcząca przeciw nazistom, którzy ją w końcu w Ravensbrück zlikwidowali. Jej imieniem nazwano ośrodek wychowawczy dla trudnej młodzieży, który się w pałacu zakwaterował na kilkadziesiąt lat. Budzono ich o siódmej rano, po śniadaniu wysyłano do szkoły do pobliskiego Reetz, wracali na obiad i odrabiali zadania domowe. Między 15.30 a 18.00 uprawiali sport, grali w różne gry, albo uczestniczyli w pionierskich popołudniach. Kolejne pół godziny zarezerwowane było na czyszczenie butów i mycie, o 18.30 była kolacja z apelem, po nich prasówka i wiadomości, a o 20-tej zaczynała się cisza nocna.
Odnajdujemy ich ślady. Tych dzieci uznanych za inne, tych, których charakterność niepokoiła dorosłych, tych, którym rodziny nie dały szans na rozwój, tych, których nikt nie rozumiał, a raczej nie „zniżał” się do dziecięcego poziomu. Plakaty, napisy, ciche pieczątki tęsknoty za kolorowym światem. Ilu złamano dusze?
Świetną scenerią do tych myśli jest oddalona o około 8 kilometrów na północ opuszczona wioska z ruinami kościoła Dangelsdorf. W XIV albo XV wieku wydarzyło się coś, co wygnało stąd mieszkańców zamieniając ich domy i kościół w gruzy. Jedni mówią, że byli to Husyci w 1429 roku, inni, że zbójnicy z rodziny Quitzow, jeszcze inny winy szukają w epidemii dżumy z lat 1347-1353 albo w jednej z największych powodzi w Europie Środkowej z 1342 roku zwanej powodzią Marii Magdaleny. Jakkolwiek by nie było zaskakujące jest, że te runy od tylu już stuleci wiernie trwają, nie zmurszały, nie oddały się naturze, tkwią na wieczność nie zbaczając na nic.
Jedziemy do jeszcze jednego byłego folwarku, Dahlen. I ta wioska była w średniowieczu opuszczona (prawdopodobnie z tych samych powodów co Dangelsdorf), a w dodatku spalona. Niejaki Friedrich Schirstet nabył pogorzelisko, od niego odkupił je Friedrich von Schierstedt, którego potomkowie zostali w wiosce do wywłaszczenia sponsorując jej mały kościółek, a sobie dworek. Wybudowany w latach 1846-1855 przez dziś nieznanego architekta otoczony został parkiem krajobrazowym w stylu angielskim, ciągle poszerzanym. Sam dworek bardzo przypomina projekty Karla Friedricha Schinkla, przyjmuje się więc, że zaprojektował go któryś z jego uczniów. Od 1952 roku rezydują w nim staruszkowie i osoby potrzebujące pielęgnacji, a park otwarty jest dla wszystkich, którzy chcą zobaczyć ponad 200-letnie dendrologiczne okazałości. Nam bardzo przypadł do gustu mały cmentarzyk przy kościółku naprzeciwko domu opieki. W środku anioł w locie z misją, bądź dobrym słowem, a małe groby zaskakują sympatycznymi właścicielami.
Podjeżdżamy jeszcze do pobliskiego Gräben, w którym rodzina von Borch też wybudowała dworek. To, co z niego zrobił socjalizm, woła o pomstę do nieba. Ktoś, kto znajdzie się tutaj przypadkiem, nie ma szans na domyślenie się, że budynek jest rodową siedzibą. Zobaczy prostokąt o szarych ścianach. I jeśli dobrze się rozejrzy to jeszcze tabliczkę z informacją o przeszłości. Podobno potomkowie von Borch odkupili w 1998 roku część dóbr rodzinnych.
Kiwamy głową nad skomplikowanymi losami człowieka, który daje i zabiera, który się domaga i który niszczy, który działa charytatywnie i zabija po omacku. I nad nami samymi, którzy się temu wszystkiemu przyglądamy.