Skromny i od razu mnie zauroczył. Nazywa się go pałacykiem Schoeler (Schoeler-Schlösschen) od nazwiska znanego berlińskiego okulisty, Heinricha Schoeler, który pomieszkiwał w nim w latach 1893-1918. Wybudowano go okołu roku 1750, przed Schoeler właścicielami była znana wkrzańska rodzina von Buch. Alexander von Buch, syn pruskiego kamerdynera w nieistniejącym już pałacu w pobliskim Schwedt, rozbudował go znacznie w latach 30-tych minionego wieku. Fakt ten wykorzystało Hitlerjugend, które zawłaszczyło sobie dworek na własny ośrodek. Po wojnie popadał w ruinę w towarzystwie przedszkolaków, a dzisiaj wyremontowany służy firmie rolniczej specjalizującej się w produkcji ekologicznych zbóż.
Stoję przed nim nie mogąc oderwać oczu i duszy. Maj na wsi jest odurzający, energetyzujący. Maj pochłania koronkową zielenią, rozjaśnia kwiatem mlecza i roni łzy błękitem niezapominajki. Niewinność zaklęta w dzwonek konwalii, rubaszność w niebieskim kwiatku kurdybanka. Czarująca oprawa dla idylli rozsianych po Marchii Wkrzańskiej osad. Parę metrów dalej odkrywamy obrazek jakby wycięty z wschodnich kresów – kościółek w stodole z niebieskimi drzwiami, a za bramę służą drewniane deski z krzyżem na szczycie. Kiedyś Wilmersdorf miało kamienny kościół, który został zniszczony w czasie walk między Brandenburgią a Pomorzem w 1467 roku. Dopiero w 1935 roku Alexander von Buch złożył wniosek o wybudowanie nowego, który, jak łatwo się domyślić, został przez nazistów odrzucony. Miejscowe leśnictwo oddało więc na zbożny cel swoją stodołę, którą po zmianie systemu opiekuje się gmina.
Parę kilometrów dalej znajduje się Greiffenberg, kiedyś najmniejsze miasto NRD. Dzisiaj senna osada, gdzie w XIII wieku wybudowano twierdzę, którą zaznaczono terytorialne prawa. Na północnym wschodzie panowali pomorscy książęta, których dynastia askańska skonfrontowała z własną potrzebą dostępu do Bałtyku. Pierwsze wzmianki pochodzą z roku 1261, Greiffenberg było w posiadaniu rycerza Johannesa de Grifenberga, którego przodkowie wybudowali tutaj szpital. Razem z obronnym zamkiem otaczali przejezdnych opieką, ale i odstraszali wrogów. Skandynawscy kanonierzy zniszczyli obiekt w czasie wojny brandenbursko-szwedzkiej w 1674 roku, a dziś program ochrony zabytków próbuje ratować to, co jest do uratowania. Na wzgórzu odnajdujemy plac budowy, ale i średniowieczną atmosferę z pięknymi widokami.
W Polßen uczeń samego Schinkla, Friedrich August Stüler zaprojektował dwór, który wygląda jak pałac. Czerwony i szary, czyli cegła i kamień polny, jako typowe dla Marchii Wkrzańskiej materiały, tworzą obiekt (1844/46) stojący bokiem i wyciągający w niebo strzelistą wieżę. Onieśmiela trochę, więc z lekkim ociąganiem podchodzimy pod samo wejście. A tam biało-czarny kot leniwie pilnuje włości pod czujnym okiem rycerskich przyłbic. Po XX wiecznym braku szacunku dla arystokracji posiadłość zakupiła rodzina Wierenga, która wynajmuje apartamenty letnikom i prowadzi gospodarstwo. Nikogo poza groźnym psem Nina (która notabene wydostaje się z kojca i próbuje zagryźć naszego psa, na szczęście bezskutecznie) nie spotykamy. Idziemy do zdziczałego parku kuszącego malutkimi ścieżynkami pośród bluszczu i docieramy nad staw i plac zabaw. Urok Marchii osacza z każdej strony, a huśtawki prowokują do beztroski. Beztroski pozornego spokoju.
Golm intryguje nazwą, budzi groźne
wspomnienia, ale Golm wkrzański jest malutką wioską z zupełnie nieciekawym dworkiem. Szary, bury, schowany za drzewami. Mężczyzna myje swój samochód i potwierdza nasze lekkie rozczarowanie. Tak, to on. Zagubił się w socjaliźmie i takim pozostał. Opuszczamy go. I to, co się stanie teraz, podzielę na dwie części:
Od 1745 roku barokowy pałac sąsiaduje ze średniowiecznym stołpem, pochodzącym prawdopodobnie z XIII wieku. Stołp jest pozostałością po zamku, o którym po raz pierwszy wzmiankowano przy okazji umowy Ludwika VI Rzymianina vel Ludwika II, który oddał teren Pomorzu. Graniczne pakty powstałe rok później (1355) regulują prawa własności do Zichow już bardzo wyraźnie. Najpierw rezydowała tutaj rodzina von Sydow, od 1456 roku właścicielem została stara szlachecka rodzina von Arnim, wywłaszczona w 1945 roku. To oni zafundowali sobie barokowy pałac po pożarze w 1745 roku, prezentujący się świetnie do dziś. Pomimo opuszczenia i zniszczenia, którymi to faktami zdaje się nikt nie zajmować. Po wojnie służył za spichlerz, później za szkołę, po upadku systemu należąc do gminy przyjmował turystów za symboliczne euro, od 2015 roku jest w rękach prywatnych kolekcjonera pałaców. Niestety kolekcjoner chyba o nim zapomniał. Już od pierwszego wejrzenia łatwo się nim zauroczyć. Robi imponujące wrażenie, jest malowniczy i fotogeniczny. Tchnie energią arystokracji i gromadzonego bogactwa. Pieszczony przez stulecia nie tak łatwo gubi tynk i farbę. Obchodzimy go nabożnie, a on wchłania nas stromym oknem w piwnicy. Powitanie jest chłodne, ale z każdym krokiem rozjaśnia się, by w końcu ugościć zalanymi słońcem komnatami. W hali są dwa kominki, kręcone schody oddziela wisząca jeszcze kotara, sztukateria na sufitach marszczy się łuszczącą farbą, ale pokoje hrabiego, hrabiny i ich syna popadły w depresję. Cienka granica pomiędzy nadzieją, a rozpaczą. To dziwne uczucie być w środku i widzieć kręcących się wokół niego paru ludzi. Ekskluzywna gościna. Na zewnątrz idziemy jeszcze nad pałacowy staw, gdzie trudno oprzeć się pędom dzikiego chmielu. To przy nich zaczyna się część druga:
Starszy mężczyzna próbuje pokazać siedzącej na wózku schorowanej kobiecie małego pieska. Nie wiadomo czy go widzi, mężczyzna jednak robi swoje i nieustannie opowiada jej z miłością o świecie. Gdy dostrzega mnie na stromym brzegu pyta, co zbieram. Odpowiedź pobudza go roślinnych opowieści o leśnych skarbach Brandenburgii, o wyjątkowych smakach i zanikającej wśród miejscowej ludności wiedzy. Na pytanie skąd pochodzi, odpowiada, że stąd, że zawsze tutaj mieszkał. Jego żona znajduje się ze względu na stan zdrowia w ośrodku, on mieszka teraz w pobliskim Schwedt i przyjeżdża do niej, jak tylko może. A może często. To ładne miejsce. I tak, pamięta pałac jeszcze z czasów wojny. I po niej. Wtedy był zadbany, pełen szkolnych dzieci. Dzisiaj przykro patrzeć. Jak wtedy, w czasie wojny. Zaniża głos, lekko wykrzywia twarz. „Tam była filia obozu z Ravensbrück, te budynki za pałacem. Pracowały kobiety, dla niego, von Arnim. Mógłbym wiele opowiedzieć. Mógłbym...”. Jednak nie opowie. Patrzy znacząco i koncentruje się na żonie, kwiatkach i słonecznych stronach życia. A ja szukam informacji. Wikipedia, ani żadne inne źródła nie wspominają nic o nazistowskiej przeszłości tych dóbr. Dopiero konkretne wpisanie hasła otwiera strony historii przestępstwa przeciwko ludzkości. Rzeczywiście prawdopodobnie 92 kobiety w latach 1944-45 przywiezione były tutaj na życzenie Hansa-Georga grafa von Arnim w celach przymusowych robót na jego polach. Zakwaterowane były w spichlerzu, gdzie nie było ani ogrzewania ani łazienek czy ubikacji. Miały ogolone głowy, spędzane były rano na apele i w towarzystwie krzyków nazistów z pieśnią na ustach maszerowały do pracy.
Podwójna linia życia. Nieustanne jego młyny, którym brak sprawiedliwości. Ile przestępstw utonęło w mrokach dziejów? Nigdy nie wyjaśnione, lub takie, o których świat się nigdy nie dowiedział? Wmawiają nam, że sprawiedliwość zawsze zwycięża. Zawsze? Skąd te dane?
Może ta pałacowa stagnacja stąd się właśnie bierze, z procesu samooczyszczania, bo nikt inny tego za niego nie zrobi.
Czasami takie sprawy załatwia za nas przypadek, czasem przyroda. Jak w Gramzow, dziś za najstarszą uznawana osada w Uckermark (Marchia Wkrzańska), o której po raz pierwszy wspomniano w 1168 roku. W Gramzow w latach 1177/78 założono klasztor norbertanów, który miał ogromne znaczenie w okolicy i był odpowiednich gabarytów. Rządy dusz i ziem sprawowano do sekularyzacji, gdy najpierw klasztoru nie używano, a w 1687 roku oddano budynki uchodźcom Hugenotom. Aż pewnej niedzieli 23 lipca 1714 roku około 14 po południu w domu pochodzącego z Palatynatu Hansa Schäffer wybuchł pożar, który rozprzestrzenił się błyskawicznie po wysuszonym brakiem deszczu Gramzow. Klasztor spłonął doszczętnie, z kościoła pozostała tylko jedna ściana, która dziś świadczy o starej historii kościelnej kolonizacji. Imponujący szkielet pozbawiony modłów i szeptów spowiedzi.
Odpoczywamy przez chwilę na kładce nad jeziorem, jedząc rodzynki i słuchając świergotu ptaków. Kwintesencją Brandenburgii jest woda. Woda, podstawa rzeczywistości materialnej.
Na koniec jedziemy jeszcze do Lützlow, małego dworku należącego do Wilhelma von Arnim-Lützlow, dziedzica i właściciela okolicznych dóbr, który zginął wraz z żoną w Berlinie 23 listopada 1943 roku w czasie nalotów bombowych. Dzisiaj w jego posiadłości mieszkają potrzebujący opieki starsi i niedołężni. Żółty dworek, z arystokratycznymi akcentami jest mieszkaniem na ograniczony chorobą ziemski czas. Przejściowym kątem. Ostatnim przystankiem.