Kto z Was też tak ma, że intryguje go nazwa miejsca? Może ono być położone na największym pustkowiu, a i tak zdecydujecie się tam pojechać...
Marchia Wkrzańska czyli niemieckie Uckermark to kraina, która albo zachwyca krajobrazem jezior, albo nudzi bezkresną przestrzenią. Przecina ją autostrada nr 11, po której jeżdżą nieustannie wyjące ciężarówki. Wiosną trudno się urokowi Marchii oprzeć – połacie żółtych pól wiją się falą w błękitną dal, tu i tam upiększone turkusowym okiem jeziora bądź wstążką rzeki.
Planując ten wyjątkowo jak na tegoroczny maj ciepły dzień, zdecydowaliśmy się najpierw na Odrę, ale gdy zobaczyliśmy nazwę Räuberberg czyli Zbójnicka Góra plany uległy radykalnej zmianie. I gdy zjechaliśmy z 11, zatrzymując się tuż obok niej, czuliśmy, że podjęliśmy słuszną decyzję. Stanęliśmy przed wzgórzem, do którego prowadziła gubiąca się w zieleni ścieżka. Weszliśmy na nią pokonując powalone drzewa, czasem strome podejścia i zdezelowaną kładkę prowadzącą nad moczarami, docierając do wału i fosy, które przed wieloma wiekami ochronnie otaczały zamek. Na szczycie pagórka stoją jego ruiny. Najpierw był to słowiański gród, od wczesnego średniowiecza do około XIV wieku twierdza. Parę kroków dalej znajduje się punkt widokowy na dolinę rzeki Randow. Siedząc tam łatwiej poczuć legendę związaną z tym miejscem.
Zamek położony jest przy starej trasie handlowej prowadzącej od Prenzlau przez Penkun w głąb dzisiejszej Rosji. Mieszkał w nim Siegfried von Ramin, siejący w okolicy postrach i grozę rozbójnik. Siegfried korzystał z doskonałego położenia swojej siedziby. Nie tylko, że zamek był doskonale chroniony, to jeszcze miał z góry świetny widok na handlową trasę. Von Ramin uprawiał zbójnictwo niejako rodzinnie, gdyż w oddalonym o ok. 30 km Löknitz podobną zgrozę siał jego brat Hans. I to właśnie Hans przyczynił się do tragicznego zakończenia rodzinnej kariery, napadając z powodzeniem na statek słynnego bałtyckiego pirata Störtebekera. Schronił się potem najpierw u siebie, a później uciekł do brata Siegfrieda, gdzie mściwy pirat jednak go dopadł. Rozpętała się piracko-zbójnicka walka zakończona zwycięstwem Störtebekera, który wybił wszystkich rozbójników, a ich ciała rozwlókł po okolicy. Zamek został zniszczony, ale jego nazwa przetrwała do dziś.
W kącikach oczu rozbłyskują miecze i przemykają ciemne postacie. Kojący krajobraz i miniony czas łagodzą historie, które są straszne. A podobno nasze czasy do tych najgorszych mają należeć.
Wracamy do samochodu zbierając kwiaty na kolorową sól i przeskakując a to dziury w pomoście, a to pnie drzew. I już wiemy, że poruszając się jedenastką będziemy się tutaj zatrzymywać.
Po drugiej stronie autostrady w małej wiosce Radewitz stoi pałac rodziny von Ziethen (bądź Zieten). Pałac od 1999 roku jest opuszczony. Po upadku socjalistycznego systemu znajdował się w nim ośrodek opiekuńczy dla osób starszych i wymagających opieki, który z końcem XX wieku zawiesił działalność. I zdaje się, że pałac swoje życie też. Smutno wygląda, pomimo fantastycznego położenia. Zwrócony frontem do drogi przybliża się z każdym przejechanym metrem coraz bardziej dostojny i majestatyczny. Wyłania pomiędzy żółcią kwitnącego rzepaku i różową bielą owocowych drzew. Niestety, choroba trawi go od wewnątrz, park za nim jest zarośnięty, ale za to pięknie przyozdobiony dzikim tulipanem. Z prawej mały domek, który aż się prosi o architekta z pomysłem, z lewej dom zarządcy z taką samą potrzebą. Ten jest oficjalnie na sprzedaż, za 50 tysięcy euro można zamieszkać w dobrym towarzystwie.
Jeszcze lepsze towarzystwo zamieszkiwało Penkun. Gryfici, książęta pomorscy, którzy panowali na Pomorzu Zachodnim od XII do XVII wieku. Za herb obrali sobie gryfa z ciałem lwa oraz głową i skrzydłami orła. Panowali w Penkun do 1478 roku borykając się z pomorsko-brandenburskimi konfliktami. I właśnie z tego powodu rozbudowali pałac jako twierdzę graniczną. Wymienił ich w 1479 roku Werner von der Schulenburg, który Penkun wraz z pałacem dostał w lennie od Bogusława X Wielkiego. Później właściciele zmieniali się, a ostatnimi była rodzina von der Osten, wywłaszczona po okrucieństwach II wojny światowej. Socjalistyczne czasy pokutowały zaniedbaniem poczynionym szkołą z internatem i ośrodkiem szkolenia rolniczego. Obecnie w pałacu jest stała wystawa na temat jego historii, a w budynku zarządcy Muzeum Granicy i Służb Celnych. Z wiadomych powodów wszystkie drzwi zamknięte są na cztery spusty. Idziemy więc nad pałacowe jezioro (Schlosssee), żeby poczuć się jak na kanikułach. Nieskromnie przyznam, że udało się nam rozgościć na brzegu, a nawet zadomowić. Co niektórzy uznali skórę za swoje naturalne odzienie, suszyło się pranie i podano pysznie do stołu. Słońce nie tylko pieściło ciała, ale jeszcze pobłyskiwało brylantami na tafli lekko falującej wody. Stopy miękko zapadały się w muł, a dłonie rozczulały dotykiem. Pomorskie popołudnie.
Szlachecka rodzina von Schuckmann od 1818 roku mieszkała w posiadłości Battinsthal zarządzając gospodarstwem w ramach fundacji, która obejmowała obiekty takie jak: dworek, destylarnię, obory i stodoły oraz park krajobrazowy. W nim powstała w latach 1845-1856 grobowa kaplica zaprojektowana przez Gustava Stiera, ucznia
samego Schinkla przy okazji pogrzebu pewnej schuckmańskiej szambelanki. Kaplica położona jest tak, że widzi się ją zaraz po wejściu do parku. Po lewej znajduje się piękna aleja i choć znak zakazuje na nią wstępu mijamy go zatapiając się w przyrody estetyce. Docierając do kaplicy trudno nie myśleć o Schinklu. Jego styl, jego duch, choć inna ręka. Budynek niemalże monumentalny, dostojny i wzniosły. Neoromantyzm, podwójne schody wiodące do kaplicy, pod którą znajduje się krypta i malutki cmentarzyk przed.
Ociągając się lekko odjeżdżamy do ostatniego miejsca naszej dzisiejszej wyprawy. Przejeżdżając jednak przez Krackow dajemy się zainspirować mało widocznej tabliczce kierującej do Muzeum Oldtimerów. Objeżdżamy wioskę odkrywając budynki gospodarcze z dworkiem i jeszcze jeden dwór, obok którego znajduje się wspomniane muzeum. Zamknięte wprawdzie, ale mają się w nim znajdować wszelkiej maści pojazdy dwu- i czterokołowe z lat 1920-1970. Odpoczywamy chwilę pomiędzy żółtym dworkiem a muzeum i udajemy się do wisienki na torcie czyli do Hohenholz.
Zrobił się późny wieczór, gdy zatrzymujemy się przed ślicznym wiejskim kościółkiem. Robię mu zdjęcie w promieniach zachodzącego słońca i udajemy się na jedyną ulicę prowadzącą przez środek wsi. Akurat przejeżdża mały chłopczyk na rowerze, któremu mój mąż mówi po polsku dzień dobry. O dziwo chłopiec odpowiada w tym samym języku. Kręci się koło nas przez całą naszą drogę wzdłuż osady, gdy próbujemy odnaleźć wejście na teren pałacu. Najpierw zaglądamy na grób żołnierzy radzieckich, a później wzdłuż płotu marzymy o dostaniu się do posiadłości. Okazuje się, że możemy wejść pomiędzy domami, których skrzynki pocztowe opatrzone są polskimi nazwiskami. Najpierw przeciskam się sama przez szparę w bramie, by za chwilę zobaczyć, jak mały chłopiec ją otwiera i informuje nas, że bez problemu możemy tam wejść. Właściciel nie będzie miał nic przeciwko temu, a na pytanie, czy jest, odpowiada, że nie wie. Nikt nie wie, kiedy jest, a kiedy go nie ma. Od razu hipnotyzuje mnie mały, srebrny budda, a miękka trawa wprowadza w trans. Jak na nabożeństwie posuwam się powoli i bezszelestnie do przodu zakochując się z każdym krokiem w ogromnym pałacu przede mną. Nagle z prawej strony wychodzi mężczyzna w jasnej koszuli. Spłoszona najpierw chcę uciekać, ale uśmiechnięty mąż łapie mnie pod ramię, zmusza do odwrócenia się do przodu i zaczyna głośno mówić. Wita i przeprasza za wtargnięcie na posesję, zapewnia, że nie chcieliśmy przeszkadzać, ale zachwycił nas pałac. Polskiego chłopca oczywiście nie ma, dał dyla. Starszy mężczyzna zdaje się nie dosłyszeć, nic nie mówiąc przybliża się do nas wykręcając lewe ucho. Małemu psu, który również towarzyszy nam od początku w tej wizycie, wyraźnie przeszkadza towarzystwo dwóch nowych. Robi się głośno, więc mężczyzna bierze go po pachę i prosi o chwilę zapewniając, że po powrocie zrobi nam wykład. I szepcze niemalże, że to posiadłość rodzinna. Wraca bez psa przyznając się, że zwierze nie jest jego, ale jakby jego, więc zamknął go w mieszkaniu. Mężczyzna zaczyna opowiadać, że ktoś tutaj był, wydał nawet książkę o pałacu, którego jest właścicielem, ale przekręcił wszystko, więc on sam jest nieufny. Podoba mu się, że zwiedzamy okolicę, a nawet, że o niej piszę i niekonsekwentnie potwierdza, że przeciwko wzmiance o nim nie ma nic. Mieszka tutaj od dwudziestu dwóch lat, kupił posiadłość za pieniądze taty, który bardzo go do tego zachęcał. Tato miał spędzić w niej swoje młode lata, a on sam przedstawia się jako Romanow. Tak, ten Romanow, od samego rosyjskiego cara. Później opowieść toczy się wielotorowo. Raz był bankowcem, za chwilę prawnikiem, przy czym jedno nie wyklucza drugiego. Ma syna, który jet filmowcem. Pałac rzeczywiście znajduje się w katalogu do filmowych scen, do których można go wynająć. Romanow marzy jeszcze o golfie, ale rozglądając się wokół trudno uwierzyć, że marzenie się spełni. Opowiada, że po wojnie w pałacu Rosjanie mieli przez trzy lata swoją komendanturę, a potem Niemcy przejęli obiekt na siedzibę starostwa gminy Randow. I że miejscowi profanowali zmarłych, których ciała odnalazł po nabyciu posiadłości. Najpierw twierdzi, że to majątek rodzinny, później, że jego tato tutaj jako dziecko bywał, co miało wynikać z arystokratycznych powiązań szwedzkich. W końcu pozuje do zdjęcia i zaprasza do ponownego przybycia. Szepcze, że w domu za zakrętem „pracują” polskie kobiety, a prawicowo-radykalna partia AFD trochę uprzykrza wszystkim kosmopolitycznym mieszkańcom życie. Potem woła wioskowego psa i przedziera się przez wysokie trawy machając nam na pożegnanie. A my idziemy w stronę słońca zachłyśnięci tego dnia zakończeniem.
P.S. Dobra w Hohenholz był od wieków w posiadaniu rodziny Eickstedt-Peterswald, dla której około roku 1840 powstał pałac. Romanow z tą rodziną nie ma żadnych powinowactw.