Wracamy do Greiffenberg jak niepyszni. Podczas naszego ostatniego pobytu przegapiliśmy aż cztery rzeczy, które odkrywamy po powrocie. Mam problem z przygotowywaniem się do wyjazdów w nowe okolice. Coś tam pobieżnie czytam i dopiero, gdy już byłam w danym miejscu, gdy wiem, jak tam jest, jaka jest atmosfera, dopiero wtedy rośnie ciekawość. Chłonę wszystko, wyobrażam sobie, odkrywam, co kończy się właśnie takimi powrotami.
Oprócz ruin zamku w Greiffenbergu trzeba jeszcze zobaczyć:
1. ścieżkę nad bagnem w dolinie rzeczki Sernitz. Około trzy kilometry wędrówki po podmokłych terenach, z czterema tablicami informacyjnymi i tubą na łąkach do podsłuchiwania przyrody. Po raz kolejny snuje się opowieść o tym, jak bardzo wszystko, co nas otacza, jest potrzebne do naszego przeżycia. Nawet jeśli coś wydaje się bez znaczenia, dla natury takim nie jest. Bagno magazynując wodę spowalnia jej odpływ, co przyczynia się do chłodzenia. Wszelkiego rodzaju mokradła czy torfowiska pochłaniają dwutlenek węgla. Osuszając takie tereny, np. pod budowę, człowiek uwalnia go do atmosfery. A życie, które się w nim i wokół niego toczy to istny ptasio-owadzi oraz roślinny raj. O stworzeniach takich jak bobry nie wspominając.
2. Vern e.V., czyli dobrowolne stowarzyszenie osób prywatnych, rolników, ogrodników i instytucji, które od 1996 roku ma na celu rekultywację roślin uprawnych. Towarzystwo prowadzi w Greiffenberg ogród pokazowy, w którym można nabyć nasiona i sadzonki warzyw, o których zapomniały supermarkety. A raczej wyeliminowały. Jest tu tyle odmian pomidorów, nawet takie, na które zgodę wydał rząd DDR, że przez długą chwilę nie możemy oderwać się od ich rzędów. Jest papryka otulona owczą wełną i nazwy wesołe, dla których pierwszoklasista gotowy jest czytać wszystkie, ale to wszystkie tabliczki.
3. Obserwatorium astronomiczne w byłym dworku szlacheckiej rodziny von Redern. Obserwatorium założono w czasach DDR. 1 września 1965 roku firma Carl Zeiss wybudowała na szczycie wieży trzymetrową kopułę z lunetą 80/2000 mm. Greiffenberg miało swój symbol i wiele pokoleń uczniów szkoły, który znajdowała się na dole, w byłym pałacyku, stawiało właśnie tutaj swoje pierwsze, kosmiczne kroki. Dzisiaj obserwatorium opiekuje się towarzystwo przyjaciół, które jednak nie odpowiada na naszego maila i do środka nie udaje się nam wejść. Jesteśmy zaskoczeni, gdy z tyłu budynku odkrywamy zabudowany portyk z herbem von Redern. Ta stara szlachecka rodzina Marchii Brandenburskiej była właścicielką pałacu Redern, na którego miejscu dziś stoi hotel Adlon w Berlinie. Niestety tutaj, w Greiffenbergu, socjalizm pokazał swoją betonową, szarą twarz i pałacyk jest dzisiaj nim pokiereszowany. Co więcej, nie wydaje się by rany się zabliźniły.
4. Ostatnim przegapionym przez nas punktem jest krzyż. Kontemplacja, pokuta, odnalezienie zagubionych dróg, ukojenie tęsknoty za pokojem ze sobą i całym światem, za zrozumieniem między ludźmi. W pędzie czasu to miłość jest z nami i to ona obiera wciąż nową drogę. Takie motto przyświeca temu krzyżowi. Oszklony wyraża swoje emocje ...kluczami. Setki, może tysiące w nim zaklęte, symbolizują rozwiązanie odwiecznych ludzkich problemów, którym na imię brak miłości. Krzyż stoi pośrodku falujących zbożem pól, łagodnych polodowcowych wzniesień, bieli dzikiego bzu i zieleni kłosów, które to detale są przepięknym synonimem Uckermark. Krzyż jest wspólnym i wymownym projektem ewangelickiej parafii w Greiffenberg, ewangelickiego duszpasterstwa więziennego oraz zakładu karnego w Prenzlau.
Przyziemieni nierozwiązanymi kwestiami ziemskiej egzystencji udajemy się w kierunku Schönow w celu polowania na pałace i dwory. Przejeżdżając przez Stendell dostrzegam po lewej stronie na podwórzu biały wagonik i tablicę informacyjną na chodniku zapisaną kredą. Zawracam po paruset metrach skuszona wizją jedzenia. I rzeczywiście – przed domem postawiono przyczepkę, w której pani o czerwonych policzkach sprzedaje od dzisiaj lody w ciepłym gofrze. Od razu jednak wykrzykuje pytanie, czy może chcemy langosa albo naleśnika, bo na gofry trzeba długo czekać. „Pół godziny, bo ci wszyscy siedzący muszą być obsłużeni”. Do siedzącej kolejki dołączamy i my, jej mąż przynosi wodę dla psów i dostawia długą ławkę dla kolejnych klientów. Społecznych kontaktów spragnieni jesteśmy wszyscy;)
W Jamikow na zakręcie dostrzegamy zniszczony dworek z końca XVIII wieku należący do szlacheckiej rodziny Lynar-Redern. Reprezentuje się biednie, przez moment mamy wrażenie, że jest opuszczony, ale jedno skrzydło okazało się być przez kogoś zamieszkane. Przed placem przy ulicy znajduje się dość egzotyczny przystanek autobusowy, stara, chyba jeszcze DDR-owska wiata z bukietem badyli i kwiatów pod popękanym murem i drewnianą sową na lipie.
W Schönow czeka na nas piękny pałac w stylu neogotyckim z 1840 roku. Rozentuzjazmowani jego kształtem i znów wrażeniem, że jest opuszczony kierujemy się w stronę wejścia. Tuż za ulicą wita nas jednak informacja, że wstęp wzbroniony i że to bezkoronowa strefa. Podany jest też numer komórkowy, pod którym jednak nikt się nie zgłasza. Wokół stoi parę samochodów, a w parku na leżakach leżą dwie kobiety. Pałac należy od 2014 roku do Brendana Flynta, scenografa filmowego oraz fotograficznego, który udziela się w tych dziedzinach międzynarodowo. Dobra Schönow należały od 1262 do 1863 roku do rodziny von Sydow (jest również polska jej linia o nazwisku Zidowski). Z nieznanych mi powodów posiadłości zostały sprzedane, a po II wojnie nastąpiło wywłaszczenie. Zaglądamy przez mur idąc wzdłuż ulicy i jedziemy do pobliskiego Blumberg. Zastajemy tam prawdziwą arystokrację. Trzyskrzydłowy i dwukondygnacyjny żółty budynek emanuje spokojem. Różowe tulipany po prawej stronie, kratki dla już niedługo wspinających się po nich róż, placyk na środku i biała bramka wjazdowa, wszystko to sprawia, że na krótką chwilę giniemy w sielankowej wizji wyższego stanu. Z czystej ciekawości idziemy wzdłuż murów w lewą stronę, by zobaczyć budynek od tyłu. Wchodzimy na teren zabudowań gospodarczych przechodząc przez bramę z tabliczką „Waldgut Blumberg. Brüder v. der Osten GbR” opatrzoną częścią herbu rodziny von der Osten. Dobra te należały najpierw do spotkanej już dziś rodziny Randow, od około 1430 roku rodziny von Sydow, a od 1763 roku do rodziny von der Osten (do której należał zamek w Penkun). Wywłaszczona w 1945 roku nabyła posiadłość ponownie odkupując ją od państwa w 1996 roku. Trzej synowie Eckharta von der Osten, który spędził tutaj swoje dzieciństwo (notabene długo walczył o zwrot majątku i umarł nie doczekawszy się tego), odrestaurowali obiekt, rok później dokupili okoliczny las i do dziś z dużym powodzeniem prowadzą rolniczo-leśniczo-noclegową działalność. Oprócz pięknego dworu właśnie blumberski las ma ciekawą historię. Największy wpływ na jego parkowy kształt miał leśnik i pomolog August Friedrich Schmidt. W XIX wieku przez 60 lat właśnie jemu poświęcał swój czas i wiedzę za mentora mając samego Józefa Lenne. I to właśnie dziadek dzisiejszych właścicieli już w 1920 roku objął część lasu ścisłą ochroną przyrody pozwalając mu się rozwijać bez jakiejkolwiek ingerencji człowieka. Przyniosło to pozytywny efekt różnorodności fauny i flory, zwabiło ptaki do zakładania tutaj gniazd.
Wracając do gospodarczej części włości oglądamy dwór od tyłu. Nie wygląda wprawdzie tak spektakularnie jak z przodu, widać za to doskonale jego gabaryty. Nas przyciąga komin zatopiony w dzikiej zieleni i najwyraźniej opuszczony budynek. Najpierw podejrzewamy młyn, później okazało się, że jest to była destylarnia. Udaje się nam wejść tylko na parter, wyższe piętra są niedostępne.
Gdy opuszczamy teren dostrzegamy tabliczkę zakazującą wstępu. Nie mieliśmy możliwości zobaczenia jej przechodząc do bramy pod murem. Na szczęście dla nas.
Idziemy jeszcze do pięknego różowego kościółka, obok którego odkrywamy dwa groby. Ledwie udaje się nam odczytać nazwisko na jednym z betonowych krzyży – sam leśnik Schmidt, a obok jego starsza o rok żona. Odpoczywamy chwilę leżąc na placu w środku wsi. Majestatyczne drzewa nie pozwalają zapomnieć o pasji Augusta. Miękka trawa koi znużenie, a chłód ziemi dodaje wigoru. Po koncercie psiego wycia wyruszamy w odwiedziny do Joanny w Biesendahlshof.
Joanna wybrała się w 2014 roku z przyjaciółmi ze Szczecina na rowerową wycieczkę po Marchii Wkrzańskiej. Być może towarzyszył jej w tym przedsięwzięciu duch Wernera von Dewitz, właściciela gazety „Stettiner Generalanzeiger”. Przypadkowo usłyszał cel podróży, przyczepił się z łatwością do bagażnika i rozmarzył niecierpliwie wyczekując znajomych widoków. A Joanna z zapałem pedałowa po sprzyjającej rowerowym wyczynom okolicy. Gdy znaleźli się przed pałacem w Biesendahlshof coś krzyknęło w jej duszy: „będzie mój!”. Być może był to głos Wernera, który wybudował go w 1896 roku. A może odezwały się jakieś inne ponadczasowe powinowactwa, gdyż przed II wojną światową należał on do rodziny Krupp von Bohlen und Halbach, która założyła stalowy koncern istniejący do dziś pod nazwą Thyssen Krupp AG? Jakby nie było Joanna zakochała się w szarym pałacu o odpadającym tynku, porywając jednocześnie do walki z niemiecką biurokracją. Podobno kosztowało ją to sporo, ale w końcu przy pomocy szczodrego partnera dopięła swego. Dzisiaj jest właścicielką pięknej rezydencji, w której seniorzy nie tylko że mogą mieć swoje własne meble, ale i przyprowadzić się z czworonożnym pupilem, a nawet z partnerem bądź partnerką. Bonum Domum czyli szczęśliwy dom. Spacerujemy wokół czując emanujący spokój. Nie wiadomo czy pałac odetchnął z ulgą odsuwając od siebie śmierć na bezpieczną odległość.
A propos śmierci. W dolinie rzeczki Salvey (Salveybach) już przed 750 laty cystersi zakładali młyny. Było ich w sumie pięć. Kiereszowane w czasie zawirowań najróżniejszych europejskich wojen, odbudowywane, na nowo umierały zniszczone gniewem a to Szwedów, a to Słowian, a to innych grup. W końcu został jeden, ten trzeci. Mówi się, że jest młynem weselnym, bo często świętują w nim młode pary. Czas zatrzymał się w miejscu. Nie dzieje się tutaj nic. Pluszcze tylko strumień i brzęczą pszczoły. Nawet chmury zdają się nie poruszać, nawet trawy nie chylą swych łodyg w powiewie wiatru. Od razu siadamy na trawie, bez zastanowienia, przyciągnięci poczuciem bycia u siebie.
Jeszcze jednej małej śmierci doświadczamy w Gartz nad Odrą. Miasteczko swoje najlepsze czasy ma za sobą. Czy najgorsze też, tego nie wiadomo. Może chrystianizacja w XII wieku była szczytem szczęścia? Może członkostwo w Hanzie, bądź służenie za siedzibę książętom pomorskim? A czy najgorsza była niszczycielska wojna trzydziestoletnia? Bądź Potop Szwedzki? Albo Wojna Północna? Chociaż jednak może II wojna światowa? Może Jonathan Paul, który tutaj się urodził, próbował dokonać cudu zapoczątkowując ruch zielonoświątkowy w Niemczech? I co dalej? Co dalej w miasteczku, które przycupnęło nad Odrą i nie ma nawet mostu na drugą jej stronę? Pomimo to zdaje się być tutaj dużo Polaków. Nazwiska na tabliczkach przy drzwiach, lodziarnia nad rzeką, a nawet piękny oldtimer pełen polskiej gawiedzi.
Dzień kończymy w Schwedt po raz pierwszy w tym roku zasiadając przy restauracyjnym stoliku. Odra płynie spokojnie, zapada zmrok, a my nie możemy opędzić się od myśli, że pandemia wyostrzyła nam smak. Codziennie gotując obiadki z najlepszej jakości produktów mamy problem z przyjmowaniem w siebie potraw robionych z najtańszych, w hurtowniach wiadrami i workami nabywanych mąk czy pomidorowych sosów. I chyba z tych pokrętnych myśli podświadomość dokonuje reszty – na pastę wysypuje się połowę soli z pojemniczka. Kelner próbuje wcisnąć palcem wieczko przepraszając i tłumacząc się za gości, którzy solniczkę źle używają. Nowego dania wcale nam nie jednak trzeba.