I ciebie coś może złapać za kostkę. Niepostrzeżenie i w momencie, gdy najmniej się tego spodziewasz. Sumienie zaciśnie i sprawi ból. Bezkarność to ułuda mamony. Czasem się nam wmawia, że nie ma sprawiedliwości, ale ona czai się, nawet w studzience kanalizacyjnej. Sprawiedliwość może być szelmą, może nie mieć szacunku dla tytułów i stanowisk, chroniących przed konsekwencjami czynów. Szelma, który ukrywał się przez chwilę pod chodnikiem przed urzędem, rządu federacji Walonia-Bruksela (Communauté française), przy kanale Bruksela-Charleroi w dzielnicy Molenbeek. Wstęp do cieszącej się sławą islamskiego radykalizmu dzielnicy uchodźców i emigrantów. Tom Frantzen, rzeźbiarz i autor żartobliwego pomnika, popełnił parę podobnych, rozsianych po stolicy Belgii (m.in.
Zinneke Pis).
Nie pójdziemy dzisiaj po turystycznych ścieżkach znanych brukselskich zabytków. Będziemy się włóczyć razem z naszym Zinneke jak przystało na kundla tam, gdzie tętni swojskie życie miasta. Odczarujemy telewizyjne sekwencje i zatopimy w podobnym „niebezpieczeństwie”, jak to znane nam z berlińskiego Neukölln. Świat ludzi, nad którymi nikt nie miał w ich własnym kraju litości. Tutaj też jej nie znaleźli, ale zadomowili się. Na początku, obok rzeźby „Vaartkapoen”, spotykamy ciszę i spokój. Zbyt mało ludzi, zbyt łagodnie, oglądamy się niepewnie, czy nie pomyliliśmy nazw i granic. Molenbeek dociera od wschodu do Kanału Charleroi-Bruksela i oddycha tutaj wietrzno-wilgotnym powietrzem. Kolorowe nadbrzeżne wiatraczki dodają dynamiki i polotu. Stare stoczniowe hale zamieniły się we współczesne forum kreatywności. Jak Le Chien Vert – najpiękniejszy sklep z tkaninami na świecie. Za dwa razy nic w 1990 roku Guy Francois (notabene syn producenta jachtów), handlarz tkaninami, oddał się urokowi magazynów. Wprawdzie nie było w nich prądu, ani żadnego innego luksusu, ale był pomysł, który świetnie spełnia się do dziś. I łatwo sobie wyobrazić, że są tacy, którzy przyjeżdżają do Brukseli tylko po to, by odwiedzić Chien Vert. Sztuka przewija się przez sklepowe pomieszczenia, tkaniny czarują kolorami, części łodzi, samochody, samoloty oraz anioł z mieczem pilnują nie tylko dobytku, ale i zarobku. Sklepy są dwa, położone blisko siebie, Chien Vert i Chien du Chien. Architektura w miłosnym uniesieniu pomysłu.
W drodze do znacznie egzotyczniejszej części Molenbeek wchodzimy na podwórze białego, brutalnie nowocześnie wyglądającego domu. Przyciągnął nas kompleks imprezowy w postaci stołu i zniszczonych foteli. Na paletach i położonej na nich poduszce odpoczywa najwyraźniej zmęczony lew. Wchodzimy na kolejne piętra, zachwycając się widokiem. Beton i próbująca zielenić się na dachach Bruksela. Przejrzystość podkreślona bielą cumulusów na błękitnym tle. Lekko olśnieni niechętnie schodzimy na parter. Jednak ciągnie nas do centrum dzielnicy, której obraz podrasowany jest lękiem i obawą. Migawki z wiadomości z morzem głów i uzbrojonymi po zęby siłami antyterrostycznymi. Bo Molenbeek znany jest jako gniazdo islamistów, dokąd prowadziły ślady po serii zamachów terrorystycznych w Paryżu z 13 listopada 2015 roku. I to tutaj mieszkał sprawca udaremnionego ataku na Dworcu Centralnym (Bruxeless-Central/Brussel-Centraal) z czerwca 2017 roku (notabene: ten dworzec słynny jest również z brutalnej napaści przez dwóch polskich nastolatków na 17-letniego Joe Van Holsbeccka, który został zakłuty na śmierć, gdy sprzeciwił się zabraniu mu przez Adama Gizę odtwarzacza MP3).
Wchodzimy na główny plac dzielnicy (Place Communale), gdzie powietrze wibruje od pokrzykiwań i tłumu mieszkańców, którzy dokonują roślinnych zakupów. Długie, kolorowe szaty muzułmanek powiewają na wietrze, ich otulone chustami głowy tworzą barwny kobierzec przestrzeni placu, który pachnie kolendrą i miętą. Sprzedawcy przekrzykują się zachęcając do atrakcyjnych cen tylko u nich, do wyjątkowej jakości. Uśmiechają się do mnie, prowadzącej jednego z naszych dwóch psów na smyczy, wołając madame. Niektórzy omijają psy szerokim łukiem, drudzy wyciągają do nich rękę. Innych czworonogów nie zauważyłam, ale nie widziałam też nawet jednej niezadowolonej twarzy, nie usłyszałam złego komentarza, nie poczułam agresji. Czułam się jak na bazarze w Maroku, na którym akceptuje się przybyszy i szanuje ich nawyki. Patrzyłam na ich twarze myśląc, że oni tak codziennie. Wydani na uogólniające opinie, na walkę o przetrwanie i lepszą przyszłość dla ich dzieci, niektórzy rozżaleni, inni walczący z codziennością, wydani na pastwę bomb, złych słów i opinii.
O Molenbeek słyszano już dawno. Tak najpierw mówiono na przepływające przez te tereny potok. Molen to po holendersku młyn, a Beek to właśnie potok. Od 985 roku nazwa przyrosła do powstającej osady, o której pierwsze udokumentowane wzmianki pochodzą z końca XI wieku. Podobno znajdowała się tutaj cudowna studnia św. Gertrudy, która miała przyciągać wielu pielgrzymów. Z miejscowością związana jest według legend święta Gudula, dziś patronka Brukseli, nie są jednak te informacje wiarygodnie potwierdzone.
Rewolucja przemysłowa z XVIII wieku przyniosła Molenbeek nie tylko rozkwit, ale przede wszystkim nowych mieszkańców. Najpierw z samej Belgii i Francji, później z południowej i wschodniej Europy oraz krajów afrykańskich. W końcu skumulowali się w nim Marokańczycy. Można spotkać jednak muzułmanów z różnych stron świata. Islam zdominował ulice i pozostał na nich, gdy czasy przemysłowej prosperity minęły w siną dal. Dzisiaj panuje tutaj około 30-procentowe bezrobocie.
I lekka nostalgia za dawnymi czasami. Le Fonderie z rozrzewnieniem wspomina rewolucję industrializacji wykorzystując do tego celu były teren odlewni 'La Compagnie des Bronzes' (1854-1979). W maszynowni wystawione są maszyny i eksponaty opowiadające historię rozwoju, którego skutkami mamy „przyjemność” zajmować się dzisiaj. Upiory dymiących kominów, ścieków, odpadów, które milcząco przyjmowała w siebie ziemia i przepływającą przez Brukselę rzeka Senne. Na piętrze niezwykle obrazowo przedstawiona jest historia … prania. Chylę czoła przed tyloma pokoleniami, które moc siły wkładało w jakąś czystość noszonego materiału.
Posilamy się na urbanistycznym terenie Recyclart. Odrapane i zniszczone budynki oferują w pełni wegańskie posiłki, mini golf, wystawy i instalacje sztuki, warsztaty dla dorosłych i dzieci oraz koncerty. Panuje psychodeliczna atmosfera kolorowej współczesności. Sens rewolucji wyzwalania się z wszelkich kajdan ocen i opinii. Mój mąż idąc umyć ręce poczynił to w części damskiej uznając męskie ubikacje za sale wystawowe;) Niezwykle smaczne pół godziny odpoczynku.
Stamtąd idziemy zobaczyć niezwykły mural przy Heyvaert zatrzymując się naprzeciwko kamienicy właściciela fabryki puszek. Wybudowana w czasach przemysłowej hossy została przekazana miastu, które umieściło w niej oddział policji. Na przeciwko na ścianie innego budynku znajduje się mural, który wyraża przeskok do czasów naszych poindustrialnej rewolucji kłopotów. Clean My Street to dzieło stworzone z recyklingu. Mieszkańcy zostali zwołani do akcji sprzątania własnych ulic, w czasie której nazbierali wystarczająco dużo materiału, z którego wspólnymi siłami zrobiono na hinduistyczne bóstwo wyglądający obraz. Zużyto w tym celu 153 płyt kompaktowych, 40 kaset VHS, jeden na ulicy znaleziony żyrandol i 250 plastikowych butelek. Do tego zamontowano słoneczne kolektory, które po słonecznym dniu rozświetlają go nocą.
Rozmarzeni perspektywą nadziei i wiary w ludzki rozsądek przenosimy się na ulice, które specjalizują się w handlu najróżniejszymi artykułami. Największe wrażenie robi damska moda i ulica handlarzy samochodów. Niewiarygodny jest spis krajów, do których wywożone są zużyte przez Europejczyków modele. Hale pełne aut i lekko znudzeni handlarze czekający na klientów i lawety z nowym towarem. Wiara i nadzieja trochę w obliczu blach i silników przyblakły.
Wspomniany fresk i handlowe ulice należą już do dzielnicy Anderlecht. Nie zauważamy realnej granicy w atmosferze. Nie odzyskamy wiary i nadziei, chociaż obiekt, przed którym się zatrzymujemy robi wrażenie. Dwa byki zdobiące bramę wiodącą do ogromnej hali nie wróżą niczego dobrego. Hala dzisiaj jest pusta, ale z oddali dobiega nas echo zwierzęcego skowytu. Industrializacja z XIX wieku przyniosła nie tylko nagły rozwój, ale i rozbudziła ludzką pazerność. Zaspokajano nie tylko podstawowe swoje potrzeby, ale zaczęto dorabiać się luksusów. Robotnicy, którzy napływali z różnych świata stron, liczyli na pracę. Rozpoczęła się dzika jatka. Walczono o zaangażowanie, o mieszkanie i o jedzenie. Potrzebowano wszystkiego coraz więcej. I bywały dni, w których przepływająca przez Brukselę rzeka Senne robiła się purpurowa od krwi zarzynanych zwierząt. W tej hali stały czekając na swoją śmierć otoczone ludźmi, psami, ptakami i szczurami. Ubojnia działa do dziś, 230 tysięcy istnień poddaje się podobno nowoczesnym maszynom, schowana jest jednak przed wrażliwym współczesnym wzrokiem. W weekendy odbywają się w tej hali targi towarów najróżniejszych.
Ratusz dzielnicy Anderlecht przy Place du Conseil/Raadsplein daje nam od spotkanej okrutności wytchnienie. Nie za duży budynek z czerwonej cegły z wieżyczką na środku ma otwarte drzwi, które opiekuńczo zachęcają do wejścia do środka. Na piętrze jest sala obrad i ślubów. Piękne schody, witraż, popiersia byłych burmistrzów i otwarte pomieszczenia urzędników. Sala reprezentacyjna trochę przyciężka ciemną boazerią szczelnie dusi lęk przed światem. Kompletna cisza i spokój legislatywy. Wieczorem dowiadujemy się, że w tym ratuszu wzięli ślub cywilni moi teściowie.
Stamtąd maszerujemy już tylko przed siebie. Bruksela jest rozkopana. Szklany wieżowiec Tour du Midi (czyli Wieża Południowa) był do 1972 roku najwyższym budynkiem EWG. Dzisiaj pozostał najwyższym Brukseli i samej Belgii. 148 metrów (z dobudówkami 171 metrów), 41 pięter (z czego trzy są pod ziemią) zapełnionych 2500 urzędnikami belgijskiego zakładu emerytalnego. Otoczony starymi kamienicami i wesołym miasteczkiem, którego diabelski młyn niemalże zagląda mu do okien. Ulicą Maurice Lemonnier przedzieramy się do centrum, zatrzymując na chwilę wytchnienia na gorącą, miętową herbatę w lokalu, w którym siedzieli sami mężczyźni. Przyznam się, że było mi wszystko jedno i nie interpretowałam ich wzroku jako wrogiego. Kelner przyjął zamówienie obiecując posłodzić herbatę miodem. Przyniósł ją w wąskiej szklance, która otulona była białą serwetką. Byłam jedynym gościem, któremu tak zaserwowano ten napój. Wszyscy inni (a panów z parującą herbatą było sporo) mieli szklanki bez serwetki.