Pretschen to jedna z wielu wiosek, które powstały w zamierzchłej, średniowiecznej przeszłości i w której znajdziemy folwarczne pozostałości typu stodoły, obory, stajnie wraz z dworkiem dla ziemskiego właściciela z rodziną. Kompleks budynków, w którym toczył się gospodarski rytm życia. Zostały z tego solidne mury i echo opowieści o tym kto kiedy i z kim. Co niektóre budynki są wciąż w rolniczych celach wykorzystywane, gorzelnia za to zamknięta na cztery spusty, a dworek wciąż zamieszkany zwraca się frontem do parku. Historia wioski wypisana na małych tabliczkach zawiera dużo nazwisk, dat i faktów, co uświadamia, jak bardzo zacierają się ślady naszego tutaj istnienia. Ile dusz przewinęło się przez multum tego typu miejsc?
Do takiej właśnie duszy, o której nie wiadomo czy ktokolwiek ją pamięta, podjeżdżamy parę kilometrów dalej. Duszy, która lubiła kolory i ciepło ognia. Która miała swój samochód na podwórku i warsztacik za ścianą. Która miała ciało z inwalidztwem i kobietę, z którą stanęła przed ołtarzem. Duszy, której nie ma w jej własnym domu. Zostawiła otwarte drzwi i dokumenty w aucie. Maskę spawacza i drabinę podstawioną do schowka pod sufitem w stodole. Dużo zdjęć na poddaszu i kalendarz na ścianie w kuchni z 2012 roku. Trochę nieswojo przyglądać się otwartym kuchennym szafkom i walizce pełnej dokumentów. Nie rozumiemy faktu, że nikt się tym domem nie zajął. W gardle więźnie nam gula. Tak może wydarzyć się w życiu każdego z nas. Wyrwani z codzienności nie obejrzymy się nawet na nasze meble i cały inny dobytek. Zew wieczności.
W owej wiosce postanowiono nas jeszcze na chwilę zatrzymać. Zaparkowaliśmy samochód na poboczu, od którego dwie ścieżki zdają się prowadzić do parku. Jesiennie ubarwione wciągają nas w siebie jak w kolorową dziurę pełną landrynek. Na końcu okazuje się, że trafiliśmy na wystawę kamieni, z których wyłupano kształty sztuki. Podoba nam się forma i twarda tajemniczość przedsięwzięcia.
Trochę mniej podoba nam się płot, który w Groß Leuthen oddziela nas od zamku pięknie położonego nad jeziorem Groß Leuthener See. Umierał w nim w 1838 roku August Ferdinand von Haeseler, którego matka cztery razy wychodziła za mąż. On był jej synem z drugiego małżeństwa i odziedziczył dobra w spadku.
Zamek schowany jest przed naszym ciekawskim wzrokiem za owym płotem oraz drzewami. Widzimy tylko dwie wieże i odchodzimy niepyszni, by poszukać pawiloniku na brzegu jeziora. Zamek powstał w XVI wieku na fundamentach pochodzącego z XII/XIII wieku. Po jurnej księżnej Podewils, której wspomniany syn tutaj umarł w 1906 roku, właścicielem został berliński przedsiębiorca Johann Abraham von Wülfing, który dorobił się potężnego majątku na produkcji białka mlecznego „Sanatogen”, mleka zastępczego „Albulactin” i płynu do płukania jamy ustnej „Formamint”. Johann pochodził z rodziny urzędników i przedsiębiorców i liczył, że wraz z nabyciem zamku doczeka się stanu szlacheckiego. I rzeczywiście pruski król Wilhelm II takiej nobilitacji dokonał nadając mu tytuł „Freier Standesherr aus Groß Leuthen”. Johann nie pozostał dłużny i rozpoczął przebudowę obiektu zatrudniając słynnego architekta Bodo Ebhardta z Berlina-Grunewaldu. Ten stworzył projekt z nową halą, pomieszczeniami dla gości, tarasem ze schodami prowadzącymi do jeziora i do dziś charakterystyczną sześciopiętrową wieżą mieszkalną.
Wracając jeszcze do pierwszego wymienionego preparatu Sanatogen miał podobno działanie wzmacniające. Preparat pozytywnie wpływał na zmęczonych, rozdrażnionych i mających zły humor mężczyzn, ale też łagodził typowe kobiece dolegliwości. Wülfing był swojemu wynalazkowi ogromnie za możność wdzięczny, co wyraził w architekturze niedostępnego pałacu. Na dziedzińcu zlecił wybudowanie studni ozdobionej czterema figurami: akt żeński i męski, matka karmiąca i Hermes, patron handlarzy. Temu ostatniemu wyraził w ten sposób za swój sukces wdzięczność, Sanatogen dobrze wpływa na obie płci, jak i na karmiącą matkę. Notabene preparat sprzedawany jest do dziś jako multiwitamina przez firmę Bayer.
Gdy w 1927 roku Johann umarł zamek odziedziczył jego syn Rudolf. W nazistowskich czasach od lipca 1943 do lutego 1945 roku rezydował tutaj klimatolog Karl Knoch wraz z biblioteką Urzędu Pogodowego. Po wojnie nastąpiło wywłaszczenie, zamek służył jako dom sierot i ośrodek wychowawczy dla trudnej młodzieży. Na samą myśl, że działo się to w czasach DDR, przechodzą ciarki. Ilu dzieciom i młodym ludziom złamano tutaj duszę?
Po upadku socjalistycznego systemu osierocone dzieci mieszkały tutaj jeszcze do 2004 roku. Dzisiaj obiekt znajduje się w rękach prywatnych i właścicielka lokalu nad jeziorem twierdzi, że zamknęli się na cztery spusty, gdyż co niektórzy goście nie potrafili się zachować. Zanim jednak do owego lokalu trafimy, idziemy kawałek dalej, by zobaczyć pawilon zwany świątynią miłości bądź herbaty. Wybudował go Wülfing, a ozdobiony był nazwą lukratywnego wynalazku Sanatogen. Po pawilonie zostały tylko fundamenty. Za to widok na zamek stamtąd przepiękny. Późnopaździernikowa orgia wyrazistości.
Przechodzimy przez całą wioskę, by dostać się nad inny brzeg jeziora, gdzie znajduje się lokal gastronomiczny, podobno nawet otwarty. Rzeczywiście akurat odbywa się w nim jakaś rodzinna impreza, ale właścicielka nie ma problemu, by przygotować dla nas porcje frytek. Na małej plaży budujemy zamek z piasku myśląc o analogii ziemskiej egzystencji. Z naszej perspektywy ten twór za moment zniknie, ale już z perspektywy robaka będzie trwał przez długi, długi czas.
Trochę nam było mało lasu, jedziemy więc nad jezioro Dollgensee. Las oficjalnie należy do gminy Krugau i zachęca (nas szczególnie) sporą ilością zaznaczonych budynków na mapie. W jednej części niemiecka Bundeswehra ma magazyn materiałów sanitarnych, w drugiej bunkry wysadzone w powietrze, porośnięte mchem, zapadająca się pod nogami ziemia, żołnierskie ślady zbrojenia. Naziści mili tutaj skład amunicji i broni wraz z linią kolejową o długości prawie 17 km, socjaliści stacjonowali swoją ludową armię. Smutny las z wykrzywionymi drzewami, którym ktoś zadawał ciosy w ich młodości. Ponura atmosfera wypędza nas w stronę małej wioski Neu Zauche, gdzie zatrzymujemy się przed opuszczonym dworkiem, na którego terenie w czasie wojny 30-letniej znalazło schronienie wielu uchodźców. Te wszystkie już przez nas albo nieznane albo zapomniane wojny, koszmary kolejnych stuleci i ludzi wydanych na ich pastwę. Łatwo wyobrazić sobie nie tylko zgiełk, ale i brud tego ludzkiego, zdającego nigdy nie mieć końca, przedsięwzięcia. Budynek, który wprawdzie opuszczony, ale do dziś stoi, powstał prawdopodobnie w drugiej połowie XVII wieku. Właścicielami były rodziny szlacheckie, a po wojnie zrobiono w nich mieszkania dla plebsu.
O zmierzchu już dojeżdżamy do Straupitz, które od razu wita nas monumentalnym kościołem ewangelickim w stylu łatwo rozpoznawalnym samego Karla Schinkler. Świątynia powstała według jego planów w latach 1828-1832 i o dziwo jest otwarta. W środku miejsce znajdzie 1700 osób i spoczywają w nim członkowie byłych ziemskich właścicieli rodziny Houwald. To oni wybudowali znajdujący się niemalże naprzeciwko pałac. Mijając wdowią willę po lewej i dwa obeliski po prawej stronie, które tworzą bramę wjazdową do posiadłości oraz stary spichlerz docieramy do pięknego różowego budynku, obecnie szkolnego. Na miejscu renesansowego pałacu powstał w latach 1794-1798 budynek barokowy, który służył aż do wywłaszczenia rodzinie von Houwald. Od 1974 roku znajduje się w nim szkoła.
Na zakończenie dnia przyglądamy się typowemu dla Spreewaldu małemu portowi, z którego na wieczorną trasę wypływa pełna turystów tratwa. Flisak z długim kijem manewruje do przodu, by skierować tratwę we właściwą stronę. Trochę im zazdroszczę, gdy widzę, jak bezszelestnie przesuwają się w głąb spreewaldzkiego świata po zasypanej jesiennymi liśćmi wodzie. Tyle cieni i magii, tyle domysłów i strachów na lachy, Lutek i Nic. I Wodnik. Przypominają mi się
zaręczyny:)