Na zapleczu pałacu Diedersorf majowy przepych w formie mięsistej i jędrnej zieleni, białego kwiecia i gwaru insektów. Na umarłych drzewach uwijają się robaki z motylami, pośród młodej trawy stroi się wiosenny kwiat, a w parkowym stawie rechoczą żaby. Drzewostan z minionych wieków dumnie wypina stare pnie, a pąki liści pęcznieją barokowo. Zapuszczamy się w ten zachęcający gąszcz majowego przepychu odnajdując stare ścieżki i opuszczone domy porośnięte bluszczem. Spacerował tutaj zapewne pruski radca wojenny von Kunow, który w roku 1748 wybudował pałac na ruinach starego budynku, o czym świadczą piwnica i spoiwo murarskie. Pałac zbudowano w stylu barokowym, który około 1800 roku zmieniono na klasycystyczny, by 76 lat później dobudować neobarokowy portal z piaskowca. W 1792 roku właścicielem był jurysta Lehmann, a od 1872 roku pałac należał do rodziny Seidel, która utraciła do niego prawa w wyniku powojennego wywłaszczenia. W 1994 roku spółka „Pałace Brandenburskie“ wykupiła go za jedno euro, a w roku 2021 (wybiegamy w przyszłość;)) zostanie sprzedany jednemu z potomków ostatnich właścicieli, który oprócz planu renowacji, zobowiązał się do stałego udostępnienia parku szerokiej publiczności. Dzisiaj mają w nim swoją siedzibę różne współpracujące ze sobą biura, co przyniosło mu nazwę „Domu doradczego“.
W towarzystwie chabrów udajemy się stamtąd do Lietzen, do starej komturii zakonu templariuszy, do brandenburskiego ewenementu na światową skalę. Ostatnia zachowana w tym landzie siedziba rycerska tego zakonu. Świetnie zachowane budynki, w tym najstarszy w tej części świata, prawdopodobnie z XIII wieku, spichlerz z kamienia polnego. A wokół sielanka, owocowy sad, czerwone maki, łubin i palma przed malutkim kościółkiem. Templariusze wybudowali zakon w 1229 roku. Gdy zostali rozwiązani dobra przejął zakon Joannitów w 1318 roku. Ci stracili posiadłość w wyniku sekularyzacji na rzecz państwa pruskiego w 1814 roku. A głowa tego państwa, król Fryderyk Wilhelm III Pruski przekazał ją jako darowiznę kanclerzowi księciowi Karlowi Augustowi von Hardenberg za państwowe zasługi. Gdy jego potomek, Carl-Hans Graf von Hardenberg wziął udział w spisku i zamachu na Hitlera 20 lipca 1944 roku rodzina została przez nazistów wywłaszczona, a poklasztorne budynki przywłaszczone. Po II wojnie światowej socjalistycznie hodowano tutaj tysiące świń.
Lepsze czasy nastały po upadku muru, gdy rodzina von Hardenberg z sukcesem zaczęła ubiegać się o zwrot własności. Retransfer nastąpił w 1993 roku i nowi właściciele zakasali rękawy jednocześnie sięgając głęboko do kieszeni. Konkretna suma nie jest znana, jednak dzisiaj komturia wygląda jak nowa. Wszystko wyremontowano, chlewy zburzono, posadzono jabłonie i otwarto kościelne wrota. W środku nagrobne płyty mieszkańców od XIII wieku i anioł, który jakby zatrzymał się w locie. Nad jeziorem kwitną wspomniane już łubiny, a w dworku, który zamieszkują właściciele, mają być barokowe pomieszczenia, w których raczej się nie mieszkało, ale urządzało posiedzenia. Właścicieli nie ma najwyraźniej dzisiaj w domu, udaje się nam podejść blisko prywatnej posiadłości. Spacerujemy leniwie i długo, odkrywając jeszcze piękny budynek z pruskiego muru oraz małe osiedle. Jesteśmy tym templariuszowym miejscem zachwyceni. Zasłużyło na światową sławę, nawet jeśli zburzyłoby to ciszę wiejskiej sielanki.
Z lekkim rozzżaleniem jedziemy dalej odkrywając po drodze „Piękny Widok“. Chłoniemy turkus i zieleń, barwy, które wzmacniają moc i wiarę, ładując akumlatory. Prawie z dziesięciu metrów wysokości spoglądamy na Mühlensee (jezioro Młyńskie). Artyzm.
Trochę inny rodzaj sztuki czeka na nas w trafostacji w wiosce Regenmantel. Całe 3,27 metry kwadratowe przeznaczone na wystawę. Trzeba podejść do drzwi i zapalić światło, a ukaże nam się pasja niejednego człowieka. Niejaki Michael Pommerening, dziennikarz telewizyjny, w miejscu swojego drugiego zamieszkania (pomieszkuje również w Berlinie) dowiedział się o planach zburzenia niepotrzebnej już stacji transformatorowej z 1936 roku. Wyraził swój głośny sprzeciw i odkupił budynek od gminy. Wtedy też narodził się w jego głowie pomysł, żeby wykorzystać powierzchnię do prezentowania jednak rzadkiej w tej okolicy sztuki. Zupełnie bezpłatnie. Jako kaganek kultury. Wystawa zmieniana jest co osiem tygodni, a kalendarz zainteresowanych artystów wypełniony na wiele miesięcy naprzód. Niewiarygodna inspiracja i wdziączność za taką bezinteresowność. W międzyczasie projekt rozrósł się o kolejne dwa budynki w oddalonych o parę kilometrów wioskach. Świetna okolica na wycieczkę czy to pieszą czy to rowerową.
Do Seelow zaglądamy, bo to jedyne miasto po drodze. Chcemy zobaczyć słynny w tych okolicach pomnik upamiętniający bitwę o wzgórza Seelow. Zarówno wzgórza, jak i bitwa brzmią absurdalnie.
Wzgórza to szumna nazwa, a bitwa tragiczna. Zalicza się ją do ostanich szturmów na duże niemieckie stanowisko obronne pod koniec II wojny światowej. Trwała przez cztery dni w kwietniu 1945 roku. Prawie milion radzieckich żołnierzy z 1. Frontu Białoruskiego wraz z Polakami z 1. Armii Wojska Polskiego (78 550 tyś.) pod dowództwem Gieorgija Żukowa atakowało „bramę do Berlina“, której broniło około 91 000 tyś. żołnierzy niemieckich. Atak o 3 rano 16 kwietnia 1945 roku, ostrzał niemieckich pozycji, wykorzystanie 8900 dział i katiusz, wykonanie 6500 lotów, włączenie 143 reflektorów, które miały oślepić wroga, a przyniosły śmierć niejednemu radzieckiemu żołnierzowi doskonale widocznemu w ich świetle. Do początkowej porażki przyczyniło się też sztuczne bagno, które zapobiegawczo zrobili Niemcy. 17 kwietnia udało się przełamać linię obrony, a następnego dnia dotrzeć i zlikwidować ostatnią. W czwartym dniu bitwy niemiecka wschodnia linia frontu przestała istnieć. Droga do Berlina stała otworem, jeszcze tylko 90 kilometrów, jeszcze tylko samobójstwo Hitlera i wojna w Europie została zakończona. Ponad 100 000 tyś żołnierzy różnych narodowości straciło w tych okolicach życie, ludność miejscowa swoją godność, przyroda szacunek i nietykalność. Pozostała uwolniona od wojennej pożogi Europa i te tysiące ciał, które trzeba było pochować. Bez bliskich, bez żałoby, bez łzy matki, ojca, czy innych krewnych. Za to z pomnikiem, który został symbolicznie wybudowany na rozkaz ich marszałka Żukowa. Dwupoziomy twór z linią grobów dla 66 żołnierzy (60 grobów pojedyńczych i 3 podwójne) i górującą nad nimi rzeźbą żołnierza czerwonoarmisty z pepeszą na piersi oraz dwoma granatami u boku, który spogląda na poległych towarzyszy. Przed pomnikiem znajduje się muzeum składające się z plenerowej wystawy sowieckiego sprzętu wojennego oraz budynku wystawowego, który z zewnątrz przypomina siedzibę Żukowa w pobliskim Reitwein.
Milczymy i patrzymy a to na reflektor, a to na przestrzeń przed nami nie mogąc sobie wyobrazić tragedię tamtych walczących ze sobą dusz. Człowiek przeciw człowiekowi w wiosennej aurze budzącej się do życia przyrody. Potrzeba gwałtu i okrucieństwa. Potrzeba dominacji i wywołanej tym obrony. Za każdym razem katastrofa dla człowieczeństwa.
Wracamy po krawych śladach wojennych bitew do domu. Powiat Märkisch-Oderland rozpieszcza nas pogodą i przyrodą. Po pożodże nie zostało śladu. Przejeżdżając przez Falkanhagen pomiędzy dwoma jeziorami Burgsee i Schwarzersee zatrzymujemy się zaciekawieni niepasującą do Brandenburgii architekturą restauracji i pensjonatu Zum Stübli. I choć trudno w to uwierzyć stoimy przed wiejskim domem w szwajcarskim stylu wybudowanym pod koniec XIX wieku na zlecenie ówczesnej właścicielki miejscowości baronowej Wilhelmine von Eckardstein. Baronowa miała życzenie z bliska nadzorować prace nad budową dziś już nieistniejącego pałacu i potrzebowała dachu nad głową. Dlaczego akurat w takim a nie innym stylu nie wiadomo. Wiadomo za to ile to przedsięwzięcie kosztowało – 10 000 tyś. talarów. Dla porównania za jednego talara można było w tamtych czasach kupić 12 kg chleba, 6 kg mięsa, 2 butelki szampana, 250 gr herbaty, jedną koszulę, trzy pary wełnianych skarpetek albo parę butów. Jeśli ktoś wynajmował umeblowany pokój z wyżywieniem płacił za usługę 100-200 talarów w roku. Czyli suma była niebotyczna. Rozglądamy się trochę po lokalu, w którym przygrywa przaśna muzyka, huśtamy na huśtawce, coś tam pijemy i decydujemy się pojechać do Ihlow na ekologiczną i regionalną kolację. Oprócz pysznego jedzenia koniecznie chcieliśmy zobaczyć
ostatnim razem zamknięty antykwariat. Tak, w wiosce Ihlow, w stodole, od 2007 roku Frank Witte, który od 1996 roku prowadził antykwariaty w Berlinie, zdecydował się właśnie tutaj przenieść swój interes. To, co prezentuje się naszym oczom jest marzeniem każdego estety i intelektualisty. Święty świat literatury, historii i wiedzy. I doskonały obiekt dla fotografa.