Do Altdöbern
wracamy po pięciu latach. Wtedy pałac z powodu remontu nie był udostępniany do zwiedzania. Dzisiaj wprawdzie remont wciąż trwa, ale tego roku można wejść do środka w ramach wystawy sztuki współczesnej Rohkunstbau. Inicjatywa lekarza Arvida Boellerta sięga 1994 roku, w którym po raz pierwszy w betonowej hali w Groß Leuthen wystawiono w niedokończonym obiekcie (Rohbau oznacza w budownictwie stan surowy) sztukę. 27 razy (wystawa nie odbyła się w roku 2019 i 2021) w różnych miejscach Brandenburgii, najczęściej opuszczonych bądź pozbawionych pomysłu czy bogatych właścicieli pałacach, międzynarodowi artyści wystawiają swoje dzieła. Na salonach pojawia się obraz współczesnego świata zaklęty w formie ze szkła, tkaniny, piasku czy farby. W tym wypadku w budynku, który w rękach dwóch ekscentrycznych właścicieli przybrał zaskakującą formę.
Najpierw Carl Heinrich von Heineken po zakupie w 1750 roku rozbudował z barokowym rozmachem posiadłość – ogród powiększono sześciokrotnie dodając mu piękna kanałami, wodnymi oczkami, fontanną, pomostkami, pawilonami i amorkami. Po nim nowy właściciel Heinrich Graf von Witzleben-Alt-Doebern od 1880 roku przebudowywał pałac na modłę i kaprysy swojej żony, tworząc nie do odgadnięcia styl, który zaskakuje do dziś – jedna część jest kwadratowa, pokryta piaskowcem i szara, a przyklejona do niej druga – barokowy przepych z dwiema cebulowymi wieżami o pastelowym kolorze pomarańczy.
Nie byliśmy w Altdöbern na winnym wzgórzu, dokąd udajemy się w celach przyziemnych. W byłym klubie wiejskim rodzina Marco w 2019 roku otworzyła lokal gastronomiczno-rozrywkowy o wdzięcznej nazwie „Kultberg” (czyli kultowa góra), który o dziwo nie serwuje typowej niemieckiej kuchni, ale współczesne dania, również w bezkrwawych wersjach. Właścicielka informuje nas, że zapotrzebowanie na roślinną kuchnię jest ogromne i ona trochę się dziwi, że Brandenburgia jeszcze tego nie zrozumiała. Przez długą chwilę zachwycamy się ciekawym wnętrzem, męska część, pomimo pchającego nas tutaj niepohamowanego głodu, zatraciła się przy starym automacie do gry, którego można było używać za darmo. Odwiedzając łazienkę odważyłam się pójść dalej odkrywając sale balowe, kiedyś służące do partyjnych występów.
Ukontentowani smakiem, jakością i ilością wyruszyliśmy na dalsze pałacowe łowy.
Zupełnie niedaleko, około trzy kilometry na zachód, w wiosce Lug odnaleźliśmy za gąszczem zieleni mały pałacyk. Na pierwszy rzut oka zdawał się być opuszczony, na drugi jednak widać było, że tli się w nim jakieś życie. Odrapany tynk i brudne okna, wykoszona trawa i skrzynki pocztowe z nazwiskami. Po lewej stronie zniszczone gospodarstwo, po prawej zagospodarowany dom i ogród, z którego wyszła kobieta ciągnąc wózek. Na pytanie czy jest właścicielką, z uśmiechem zaprzecza. Oni przyjeżdżają raz na dwa tygodnie, żeby trochę ogarnąć obejście. Kobieta zdradza, że najpierw kupiła dom, potem ktoś ten pałac, z czego się cieszyła mając nadzieję, że trochę wypięknieje. Opowiadając spogląda na nas ukradkiem, jakby kontrolowała reakcję. Pałac należał przed wojną do właściciela fabryki tytoniu (samego Garbaty jak się potem okazało), który musiał uciekać z wiadomych powodów do Ameryki. Już wtedy budynek podzielony był na dwie części. Po wojnie przybyli tu uchodźcy, a za socjalizmu były komunalne mieszkania. „Obecni właściciele podpadli plantacją marihuany”, wyrzuca w końcu z siebie z ulgą, że pozbyła się trudnej tajemnicy. Żałuje losu budynku, mając nadzieję, że jednak w końcu odmieni się on na lepsze.
Zaglądamy do opuszczonego obejścia po lewej. Dom jest w opłakanym stanie, ale za to stodoła malownicza. Przed pałacem przy wjeździe z drogi stoi jeszcze jeden dom, też opuszczony, z kolorową werandą i pustymi pomieszczeniami.
Dwa kilometry dalej w Lipten pomiędzy gospodarczą zabudową znajdujemy biały dworek, o którym nikt nam niczego nie opowiada. Nie ma na jego temat w internecie żadnych informacji, ale stare sprzęty rekreacyjne zgromadzone wokół świadczą, że musiała być tutaj albo szkoła, albo ośrodek wychowawczy, bądź wypoczynkowy.
Wracamy w kierunku Altdöbern, do Neudöbern, gdyż według informacji znajduje się pałac, którego wybudowanie miał zlecić około 1700 roku sam król August II Mocny. Podobno zatrzymał się w nim na długą chwilę oficer Florian Gottlob von Thielau po sporze z królem (który dla korony Polskiej przeszedł na katolicym, czym rozsierdził wielu ze swoich sprzymierzeńców). Od roku 1890 Neudöbern należało do rodziny von Pourtales, uchodźców z Francji, którzy najpierw osiedlili się w Szwajcarii, a potem w Brandenburgii, w której Fryderyk Wielki wyniósł ich do szlacheckiego stanu. Jeden z tego rodu, hrabia Wilhelm, który urodził się w pałacu, z krwawiącym sercem przyglądał się przez lata rozkładowi miejsca swojego urodzenia. Podjeżdżając pod niego dzisiaj myśleliśmy przez moment, że już się dokonał, nie dostrzegając w pierwszej chwili żadnych pałacowych zarysów. Dziki gąszcz zieleni oplótł ściśle sylwetkę rodowej siedziby. Wywłaszczony po II wojnie nie doczekał się dalszego użytkowania, spadek poziomu wód gruntowych na skutek działalności pobliskich kopalń spowodował odsłonę fundamentalnych pali i obsunięcie się jednej części budynku. Wilhelmowi udało się odzyskać pałacowy park, w którym gdzieś mają znajdować się rodzinne grobowce. Nie docieramy do nich. Odjeżdżamy czując na plecach królewski oddech i mieszczańskie rozczarowanie. Ogromnie nam go żal.
Rodzinę von Pourtales odwiedzamy osobiście w kolejnej ich posiadłości. W zostawionej za nami urodził się Wilhelm, w tej przed nami zmarła Katharina. W Laasow, na końcu ulicy wiodącej do parku, po lewej stronie stoi willa w stylu szwajcarskim, nawiązująca tym do rodzinnych losów hugenockich uchodźców. Późnojesiennymi dniami musieli czuć się tutaj, jak w przybranej ojczyźnie, gdy mgła spowijała świat, a za oknem widać było jedynie drzewa. Mieszkali tu od 1856 roku (w którym rozpoczął jego budowę hrabia Alfred von Pourtalès) rozbudowując posiadłość sukcesywnie. W 1889 roku przejął ją w posiadanie syn Alfreda, Alphons, który w latach 1900-1919 pełnił funkcję starosty powiatowego w pobliskim Calau i wyjeżdżał do pracy bryczką. Adoptował on trójkę dzieci (syna i dwie córki) swojego poległego w czasie I wojny światowej brata majora grafa Karla, w związku z czym bratanek zamieszkał z nim ze swoją żoną Mary Olgą Verą von Kleist. Lubowano się w polowaniach i urządzono sobie myśliwski pokój, w którym wisiał imponujących rozmiarów olejny obraz z krwawymi scenami. Od 1929 roku willa została wydzierżawiona górniczej spółce akcyjnej Ilse-Bergbau-Gesellschaft, której po śmierci Alphonsa jego żona Katharina sprzedała ją w 1940 roku. Jako że spółka skupowała okoliczne nieruchomości i grunty jedynie na wypadek ewentualnego wydobycia węgla, posiadłość została z kolei na podstawie krótkich umów wciąż mieszkającej w niej rodzinie von Pourtalès wydzierżawiana. Ostatnią tam przebywającą członkinią rodu była Sophie Elisabeth Ursula, która wraz z mężem pastorem prowadziła gospodarstwo rolnicze. Podobno w kwietniu 1945 roku na wieść o zbliżającej się Armii Czerwonej uciekła samochodem w kierunku zachodu...
Wiedziona intuicją zawracam nas z drogi prosząc o zobaczenie pałacu najpierw od tyłu. Otoczony rusztowaniami zdaje się być w remoncie, z akcentem na zdaje.... „Trwają prace i w środku na pewno już niczego nie ma”, usłyszałam od towarzysza zdziwiona. W ostatnim skrzydle budynku drzwi są otwarte na oścież. Za nimi znajduje się świat, który zatrzymał się w biegu jakieś siedem lat temu. W 2015 roku wyprowadzili się stąd ostatni mieszkańcy. A było ich po powojennym wywłaszczeniu sporo – przesiedleńcy, gabinety lekarskie, urząd gminy, szkoła, w końcu para artystów. Każdy pozostawił po sobie jakiś ślad – meble biurowe z aparatem telefonicznym, czerwone sofy, obrazy, żyrandole, stare radio we wciąż nieźle wyposażonej kuchni, kolorowe dywany, łóżka, bilardowy stół, pierrot zwisający na huśtawce z sufitu. W salonie można sobie włączyć światło. Wychodzimy i oglądamy wille od strony frontowej. W domach naprzeciwko sąsiedzi spędzają czas w cieniu drzew. Ciekawe czy słyszą, a może nawet widzą cienie przeszłości powracające do swojej starej posiadłości?
Już w drodze do domu zaglądamy jeszcze do Reuden, gdzie zza płotu oglądamy dworek otoczony po lewej byłymi mieszkaniami dla służby, po prawej zabudowaniami gospodarczymi. Za nim ma znajdować się kamienna tablica z dwiema armatnimi kulami na pamiątkę przejazdu Napoleona przez wieś w 1813 roku. Naprzeciwko stoi wyjątkowy, bo kwadratowy kościółek w stylu drezdeńskiego baroku, niezwykle rzadki tego typu okaz w Niemczech. I tym prawdopodobnie zakończyłby się dzień, gdyby nie krótki rzut okiem na tajemniczą mapę dla urbexów. Zupełnie niedaleko ma znajdować się literacko-teatralna wyspa, pozostałość po pałacu w Sassleben, z którym wiąże się dramatyczna historia. W 1911 roku Georg Wertheim kupił swojej żonie Ursuli w prezencie pałac w Sassleben, który służył rodzinie jako letnia rezydencja. Ursula związała się węzłem małżeńskim z jedną z najbardziej znaczących rodzin w Berlinie. Georg był synem Abraham, który wraz ze swoim bratem Theodorem założył podwaliny słynnej firmy Wertheim. Georg z braćmi Franzem, Wilhelmem i Wolfem otworzyli w 1894 roku pierwszy dom towarowy w Berlinie (przy Rosenthaler Strasse 27), a trzy lata później największy dom towarowy w Europie (przy Leipziger Strasse). Ich firma rozrastała się (handlowy dom otwarto również we Wrocławiu), by rozszarpana przez nazizm i podział Europy przetrwać do lat 80-tych minionego wieku. Koncern został przejęty już w czasie wojny przez tzw. rodowitych Niemców, potem przez firmę Hertie, po niej zaś w 1994 roku przez Karstadt. Pomimo tego do 2004 roku istniały w Berlinie jeszcze dwa domy towarowe pod nazwą Wertheim. Wracając jednak do małżonków sielankowe życie wiedli do przejęcia władzy przez nazistów. W konsekwencji politycznych zawirowań małżeństwo postanowiło w 1934 roku się rozwieść (Georg, z wyboru chrześcijanin, miał żydowskie pochodzenie, Ursula była Niemką), żyjąc jednak ze sobą aż do śmierci Georga w 1939 roku. Pałac został oficjalnie podarowany rozwiedzionej żonie, zapobiegając w ten sposób wywłaszczeniu. Ursula związała się po śmierci Georga z zarządcą pałacu Arthurem Lindgensem, z którym wyemigrowała do USA. A pałac w Sassleben spłonął w 1945 roku, do dziś przyczyny pożaru nie są znane. Pozostały zabudowania gospodarcze i park ze wspomnianą wyspą. Odkrywamy na niej budynek podtrzymywany przez cztery boginie symbolizujące cztery pory roku i małą fontannę z jednym sfinksem. Czujemy tamten beztroski czas jednej z najbardziej znanych i znaczących berlińskich rodzin. Już zawsze będę o nich myśleć przechodząc koło Karstadtu na Wilmersdorfer Straße. To tutaj właśnie, ci, którzy przejęli firmę braci Wertheim otwarli po II wojnie światowej w zachodnim Berlinie w 1952 roku dom towarowy. Jakby pył spalonego zamku wciąż prószył energię przedsiębiorców na miasto swojego przedwojennego sukcesu.
P.S. Spadkobiercy rodziny Wertheim 62 lata po wojnie i wywłaszczeniu otrzymali na drodze sądowej odszkodowanie od Karstadtu w wysokości 88 milionów euro za utracony rodzinny majątek. Parcele ich dziadka, znajdujące się m.in. na Potsdamer Platz zostały po upadku muru przekazane za symboliczną markę koncertowi Hertie. Gdy Karstadt przejął Hertie sprzedał działkę pod budowę luksusowego hotelu za … 145 milionów euro. Trochę trudno zrozumieć, dlaczego koncern nie zwrócił w tym wypadku rodzinie właśnie tej sumy, oczywiście po odciągnięciu jednej marki....