Słodziutki cukiereczek, pastelowy balonik, kolorowy kwiat. Oradea jest prześliczna. Secesyjna perełka o upojonych finezją kształtach, architektoniczny smakołyk, rarytas luksusu dla oka. Aż kapie od pretensjonalnych określeń, które ścigają się o pierwszeństwo w głowie. Oradea zaskakuje najpierw przestrzenią placów, rozmachem struktury starego miasta, a potem łagodzi wrażenie kamienicami z XIX wieku, od których nie można oderwać oczu. Habsburska świetność, o której mówi się „Paryż nad brzegiem Kereszu”.
Toniemy w tym pięknie z otwartymi szeroko oczami i rozdziawioną buzią. Przez głowę przemyka mi pytanie, dlaczego nigdy o tym mieście nie słyszałam, by za chwilę właśnie z tego powodu wydać okrzyk radości i cieszyć się chwilą. Turystów tutaj jak na lekarstwo, miejscowi żyją swoim życiem i to jest właśnie najpiękniejszy klimat podróży, przedkładany przez nas nad prawdziwe Paryże;) (nic francuskiej stolicy nie umniejszając).
Samo powstanie Oradei jest mistyczne. Około 1000 lat temu na tych terenach słowiański wódz Menumoruta założył księstwo ze stolicą w Biharei. Potem historia potoczyła się znanym nam doskonale torem – przybyli inni, stoczyli walkę i przejęli ziemię w swoje posiadanie. Węgierska dynastia Arpadów nadała dziejom własny ton. Król Władysław I Święty założył pod koniec XI wieku biskupstwo, co podniosło rangę miasta do jednego z ważniejszych grodów Księstwa Węgier, a katedrę uczynił miejscem pochówku królów. Oradea zwała się w tamtych czasach Varadinum i przez prawie dwieście lat była prężnym ośrodkiem religijnym i kulturowym. W XIII wieku zniszczyli ją Tatarzy i odzyskiwanie świetności zajęło miastu sporo czasu. Mocno wspierali Oradeę kolonizatorzy z całej Europy, ale dopiero gdy znalazła się w XVIII wieku w granicach monarchii Habsburgów zaczęła kwitnąć. To właśnie wtedy wiedeński architekt Franz Anton Hillebrandt zaprojektował przebudowę miasta w stylu barokowym. Jego biskupi pałac z drugiej połowy XVIII wieku (365 okien) to najwybitniejsze dzieło tego architekta i najważniejszy barokowy zabytek Rumunii. Podobnie jak największa w tym stylu świątynia kraju, oraderska katedra, wciąż dostojnie prezentuje ideały swojego budowniczego.
Panoszymy się po mieście zachwycając wszystkim. Wspomnianym pałacem biskupim, pomnikiem świętego Władysława, korytarzem Kanoników, Teatrem Państwowym i kamienicami, a już najbardziej księżycowym kościołem z XVIII wieku. Nie dosyć, że w świecznikach za portretami Maryi i Jezusa ukryci są ówcześni świeccy władcy, to w wieży znajduje się pewien mechanizm. Z zewnątrz widać księżyc. W 1793 roku Georg Rueppe, lokalny rzemieślnik, skonstruował zegar, który sprzężony jest z mechanizmem przedstawiającym fazy księżyca. Co 28 dni cała konstrukcja obraca się wokół własnej osi pokazując w ten sposób ruchy planety, bazując na dziennym cyklu wyznaczanym przez zegar. Mamy szczęście i akurat możemy wejść do góry, by zobaczyć mechanizm od środka, podziwiając przy okazji widok na miasto.
Popołudnie spędzamy na festynie w cytadeli. To ona wraz z siecią podziemnych tuneli przyczyniła się do sławy Oradei, która uznawana było za miasto nie do zdobycia. Spotykamy tutaj grajków i handlarzy, zwiedzamy muzeum z eksponatami o najróżniejszej tematyce, cieszymy obecnością miejscowych, ich śmiechem i letnią zabawą. Kolacje jemy nad Kereszem zaskoczeni niesamowitą poświatą, która spowiła miasto przy zachodzie słońca. Oradea muślinowa.