Ponura marcowa pogoda osiągnęła dzisiaj maksymalny poziom nieprzyjemności. W mrokach, chłodzie i wilgoci wyruszamy błotnistą drogą, by zdobyć kolejne pieczątki. Brodzimy w brunatnej ziemi, przeglądamy w kałużach, naciągamy czapki na uszy. Nie lubię stwierdzenia, że nie ma złej pogody. Jest. Ale jest też chęć do oglądania świata i w takich warunkach.
I żeby było klimatycznie pierwszy przystanek jest w miejscu równie ponurym, jak pogoda. Żeliwna płyta na narzutowym głazie informuje o zabitym na terenie Harcu w 1696 roku ostatnim niedźwiedziu brunatnym. Wtedy dumne trofea, dzisiaj wiedza, że ludzkość sama sobie wytrąca elementy życiowej układanki. Pieczątka numer 184 smutnie wbita, a my w mgłach, mżawce i ziąbie idziemy przed siebie. Trochę z lękiem rozglądamy się po okolicy. Niedźwiedź na nas nie napadnie, wilk pewnie też nie, ale diabły, zmory, leśne duchy? Wszystko jest otulone w woalkę niedwuznaczności, w tiul szarości, w welon zamglenia. Pomruki, głuche echa niesłyszalnych uderzeń, zgrzyt nieistniejących maszyn. Jakby koło przeciągle obracało się pod naporem wody, jakby skrzypienie uwolnionej siły młyńskich urządzeń. We mgle wyłaniają się granitowe obłe kształty skał. Mały i Duży Czarci Młyn (Kleine i Große Teufelsmühle), rozszarpane wściekłością oszukanego diabła, zniszczone z impetem, podeptane szatańskim kopytem. Żył tutaj kiedyś, według legendy, młynarz w małym młynie i zamarzył mu się większy. Pakt z lucyferem był najprostszą drogą do wzbogacenia się, ale gdy ten wziął się za robotę i duży młyn postawił, młynarz spróbował go oszukać. Szatanowi z reguły brak cierpliwości (ale i przewidywalności;)), młyn rozniósł w ruiny, które do dziś prezentują się nieziemsko. Skały tak naprawdę powstały w karbonie, gorąca magma zastygła po wypłynięciu na zimną powierzchnię ziemi i stężała w postać masywu Ramberg. W okresie trzeciorzędu tak ekstremalnie zmieniała się pogoda, że wyrzeźbiła granitową grupę, w którą zaplątała się legenda o młynarzu i diable. Wspinamy się trochę, przeskakujemy lekko podśmiewając się z czarciej naiwności i słyszymy głuche uderzenie jakby kolby, odgłosy strzału, krzyk rozpaczy. Wyobraźnia płata figle, coś karze iść parę kroków przed siebie do majaczących sylwetek … budynków? Tak, budynków! Niesłychane, ale trafiliśmy na opuszczony ośrodek wypoczynkowy jeszcze z czasów DDR metalurgicznego kombinatu Rothenburg. Stoi tutaj w stanie dobrze postępującego rozkładu od 1990 roku i wydaje z siebie dźwięki tej egzystencji godne. Głuchy, przeciągły jęk przeszywa powietrze, atmosfera zdominowana przeszłością, szczęściem i tragedią. Nocą 14 lipca 1946 roku trzech sowieckich żołnierzy zbliżyło się do prosperującej gospody na Viktorshöhe. Pozostała po leśniczówce zbudowanej przez księcia Viktora Fryderyka w 1750 roku. Przebywał w niej prezydent Anhaltu Heinrich Deist senior, dostojny świadek tragedii. Właściciel obiektu został ugodzony mieczem w plecy i pobity kolbą pistoletu. Skradziono mu 600 marek, radio i ubrania, obrabowano też gości. Echo tej tragedii przeciągle daje nam się we znaki. W 1959 roku dobudowano budynki wypoczynkowe i zjeżdżali tutaj socjalistyczni pracownicy kombinatu. Gospoda działała do 1990 roku i była otwarta dla każdego wędrowca. A potem odsunięto się i pozostawiono przestrzeń dla tamtej nieszczęśliwej duszy.
Trzydzieści lat opuszczenia zrobiło swoje. Obraz nędzy i rozpaczy, rozbite architektoniczne plany i komunistyczne marzenia, o tych pierwotnych, książęcych nie mówiąc. Ludzki rak broczący stęchłą ciecz braku odpowiedzialności. Bo kto to widział, żeby tak porzucić i po sobie nie posprzątać!
Podbijamy pieczątkę numer 189 i kierujemy nasze kroki po pieczątkę numer 190. Znajdziemy ją przy stawie Bergrat-Müller-Teich, sztucznym zbiorniku wodnym stworzonym w 1738 roku na potrzeby kopalni miedzi im. „Fürsta Karla Wilhelma”, którą zamknięto dwa lata później. Nie ma jednak tego złego i staw służył aż do lat 90-tych minionego wieku miasteczku Herzgerode za źródło wody pitnej. Dzisiaj spełnia rolę przeciwpowodziową, ale i nawodnieniową na wypadek dotkliwej suszy.
Trzeci dzień harcowskich wędrówek kończymy z uśmiechem. Pomimo mroków, a może właśnie dzięki nim, Harz pokazał się ze swojej najlepszej, mistycznej strony.