Wsi spokojna i barok. Natychmiastowy zawrót głowy. Fredersdorf jest na pierwszy rzut oka senne. W trudnych wirusowych czasach jeszcze bardziej wymarłe, skromnie wtulone w połacie monokultur. Trochę trudno uwierzyć w olśniewające pastelową żółcią barokowe zjawisko. Rozległe w biodrach i jasne w wyrazie oblicza. Stojące na miejscu starej posiadłości rodziny von Oppen, która miała szczęście otrzymać te wiejskie dobra od kapituły brandenburskiej. W latach 1719/20 powstał
dworek według projektu królewskiego mistrza Filipa Gerlacha, który pomimo nieznacznych rozbudowań prezentuje się XVIII-wiecznie. Brama zamknięta jest na cztery spusty, dwie wazy na niej zakryte folią, w środku nie ma nikogo. Z ciekawości chcemy zajrzeć z boku i skręcamy w prawo. Zielono, bezkreśnie i droga wijąca się wzdłuż strumyka, w którym żyją bobry. Sielsko i anielsko giniemy dla świata, intymnie splatamy z marcową atmosferą budzącej się do życia natury. Wioska widziana z oddali jak na dłoni obnaża tęsknotę za samotnością, za odizolowaniem, za nic nie muszeniem. Mijając lamy i wygrzewającego się na rozłożonym w drzwiach leżaku półnagiego fredersdorfczyka maszerujemy główną ulicą przez osadę, która ma wiele do zaoferowania. Sam strumień przepływający pałacowy ogród jest wart grzechu. A do tego piękne centrum z kościołem o długim grzbiecie, przed którym mały tłum sztuki i ławka-para, na której trzeba usiąść. Błękit, żółć i blada różowość wiosennego kwiecia, brzęczenie pszczół i socjalistyczne baseny, o które współcześnie troszczą się mieszkańcy, którzy je sami w latach 60-tych minionego wieku budowali. Aż szkoda wyjeżdżać, ale woła nas Fläming.
W drodze do Schmerwitz zatrzymujemy się na krótką słoneczną chwilę w Hagelberg pod pomnikiem, który w 1955 roku socjalistyczne DDR wystawiło swojemu sowieckiemu bratu za udział w walce 27 sierpnia 1813 roku. Około 17-tej pruski kontyngent natrafił właśnie tutaj na francuskie odziały (
bitwa pod Lipskiem miała się za chwilę odbyć). Ponieważ proch i broń zmokły od padającego od południa deszczu, walczono na kolby i bagnety. Stacjonujący w pobliskim
Belzig kozacy wspomogli Prusy w zwycięstwie. Dla wodzów DDR nieustający wyraz braterstwa i socjalizmu.
Hagelberg do 2000 roku uchodził za najwyższe wzniesienie Brandenburgii, czym się jeszcze na rogatkach osady chwali, podając na tablicy błędną wysokość 201 m n.p.m. Palmę pierwszeństwa musiało oddać Heidehöhe (201.40 m, najwyższe wzniesienie) i
Kutschenberg (201 m, najwyższy szczyt), samo mierząc „zaledwie” 200,3 m n.p.m. Dla nas te ogromne różnice w obliczu wysokości brandenburskich gór nie mają znaczenia, wystawiamy twarze do słońca, a oczy cieszymy barwnością wiosennych kwiatów.
I jedziemy dalej. Do Schmerwitz.
Horst Grade podobno zagląda tutaj bardzo rzadko. Figuruje w Wikipedii jako ostatni kierownik Centralnej Szkoły Grup Bojowych im. Ernsta Thälmanna. I był tej szkoły likwidatorem. Być może dlatego nie lubi tutaj przychodzić. Widok pałacu, w którym na drugim piętrze był jego gabinet pewnie go boli. Cokolwiek by nie myślał u schyłku ery DDR, jakiekolwiek decyzje by nie podejmował, decyzje, które nie podobały się zaciekłym komunistom, socjalizm to było całe jego życie. A kariera, którą tutaj rozpoczął, miała przynieść mu godną emeryturę i splendor uznania.
Po pierwszym antystalinowskim powstaniu robotników z 17 czerwca 1953 roku w DDR (notabene do 1990 roku obchodzone w BRD jako Dzień Niemieckiego Zjednoczenia), krwawo stłumionym, z 39 zabitymi, socjalistyczny rząd stworzył tzw. bojówki klasy robotniczej, których komendantów gdzieś trzeba było szkolić. Schmerwitz okazało się być do tych celów idealnym miejscem – kompleks pałacowo-gospodarczy położony na uboczu w ciszy brandenburskiej przestrzeni. 15 kwietnia 1957 roku dokonano uroczystego otwarcia, 16 maja ruszyły szkolenia, w dość szybkim tempie wybudowano za pałacem dodatkowe budynki, które straszą socjalistyczną bezduszną architekturą. W 1965 było tutaj zatrudnionych 225 stałych pracowników.
Grade został kierownikiem 1 lutego 1988 roku i już wtedy wierzył, że to również rok przygotowywań do obalenia Honeckera. Rok później mierzył się z własnym szefostwem podejmując ludzką, ale przez zwierzchników niepożądaną decyzję. Do szkoły dotarły nowe wytyczne dla bojówkarzy związane z zamykaniem ulicy i placów, gdyby doszło do protestów czy zamieszek. Co niektórzy uciekli wtedy w wyrazie protestu z szeregów partii nie wyobrażając sobie zbrojnego występowania przeciwko własnemu społeczeństwu. Ministerstwo Spraw Zagranicznych w maju wycofało nieszczęsne instrukcje, zalecając jednak Schmerwitz utrzymanie wyposażenia potrzebnego do walki z wewnętrznym wrogiem w gotowości.
Grade był w tym czasie w Kongo. Gdy wrócił zorganizował tzw. dzień otwartych drzwi i zaprosił obywateli do środka. Sensacja dla społeczeństwa, skandal dla zwierzchników. Wyraźnie wyczuwalne zmiany. A w decydujących o życiu DDR dniach, szczególnie w nocy upadku berlińskiego muru, parę godzin przed otwarciem granicy, Grade został zapytany czy jest gotowy w obronie umierającego państwa chwycić za broń. Wcześnie rano 10 listopada zgromadził wszystkich pracowników szkoły i poinformował, że pod jego dowództwem broń nie zostanie użyta. Następnego dnia wezwany do Berlina został oskarżony o defetyzm.
Historię Schmerwitz powinnam zacząć od rodziny Brandt von Lindau, właścicieli posiadłości od 1730 do 1945 roku. To oni wybudowali piękny barokowy manoir, kościółek, dom zarządcy, remizę, stajnie i stodoły. Wyrzuceni po wywłaszczeniu na pewno nie poznaliby dziś swojej własności. Nie tylko, że pałac jest w opłakanym stanie, to jeszcze od tylnej strony szpecą go wrzody XX wieku. A jednak zachowała się arystokratyczna atmosfera. Gdy wchodzi się na pałacowe tyły wita zielona altanka, filigranowa i delikatna w otoczeniu betonowych prostokątów socjalistycznych budynków. I ona równoważy ten kontrast, uspokaja pięknem i harmonizuje niepokój historycznych epizodów.
Odkrywanie wnętrz jest fascynujące. Pałac od środka zaniedbany, ale jednak dostojny, a reszta nosi wyjątkowo dużo śladów użytkowania. Po zamknięciu centralnej szkoły 30 czerwca 1990 obiekty wykorzystywane być musiały jako restauracja i ośrodek szkoleniowy dla ochroniarzy. Jednak śladów socjalistycznych jest wiele – sale okraszone typowym dla tamtych czasów wystrojem, sprzęt, papiery, mapy, a nawet sportowe urządzenia. Teleportacja do lat 80-tych minionego wieku, do apelów i akademii, do pieśni socjalistycznych i górnolotnych haseł, które stroiły zasuszone kwiaty. Brakuje tylko bibuły i wazeliny. Jednak to sobie można doskonale wyobrazić.
Dzisiaj część budynków wykorzystywana jest przez uzależnionych, którzy prowadzą kawiarnię i sklepik ekologiczny, a nawet małą fabrykę niebieskiej porcelany. Organizacja pomaga wrócić chorym do życia, oferuje mieszkanie i pracę. Część pałacu otoczona jest rusztowaniem, więc być może i on rozbłyśnie, będzie nowym, współczesnym, uratowanym przed banalnym wykorzystywaniem i siermiężnym systemem polityki.