Paul z Leszczyńskich musiał być wiernym dzieckiem swojego szlacheckiego rodu. Sumiennie oddawał się służbie w pruskiej armii, a jako generał i szef 60-ego pułku piechoty otoczył swoją opieką nabyty dworek w Lobendorfie, przebudowując go i upiększając na własną modłę. Wierzył legendom i patriotycznie przykładał się do ich pielęgnacji, odnawiając prastare słowiańskie miejsce, które znajdowało się w pobliżu jego posiadłości. Legenda nie miała wprawdzie potwierdzenia w wiarygodnych źródłach, być może jednak Paulowi wystarczyła wiadomość, że jakkolwiek by na to nie patrzeć prastary słowiański cmentarz miał się na pewno tam znajdować. Od XIX wieku zaczęły pojawiać się historie o świętym źródle Loboschitza, czyli dokładnie w tym momencie, gdy Paul pojawił się w okolicy. Jako członek Towarzystwa Antropologicznego i Archeologicznego Dolnych Łużyc czuł się zapewne zobowiązany do dbania o regionalną historię i tym sposobem ożywił i uwiecznił niepotwierdzoną legendę. Otoczył przypuszczalne miejsce świętego źródełka ręcznie robionymi cegłami, posadził wokół niego trzy lipy, jedno z najważniejszych drzew w kulturze Słowian, odstraszające czarownice i złe duchy, a resztę terenu zaprojektował tak, że przypominało park prowadzący w linii prostej wprost do jego posiadłości. I tym samym uczynił swoim własnym czasom zadość, gdyż w XIX wieku wiele uwagi poświęcano germańskim, częściowo ze słowiaństwa wywodzącym się, miejscom kultu i starej tradycji.
Dzisiaj dwór w Lobendorfie zamknięty jest na cztery spusty. Prowadzi do niego, a jakże, lipowa aleja zwieńczona żelazną bramą, za którą obok szlacheckiego domu znajduje się obora przebudowana na apartamenty dla turystów o wdzięcznych nazwach Anna, Paulina i Maria. Niewiele widać, śladów po Leszczyńskich nie ma żadnych, a już ze świecą szukać pozostałości po pierwszych właścicielach, rodzinie von Zabeltitz, jednego z najstarszych rodów Marchii Miśnieńskiej. Posiadała ona w szprewaldzkiej okolicy niezliczone włości, to tu to tam ciesząc się pałacem czy dworem.
Parę kilometrów dalej, w Tornitz, spotykamy właściciela starego dworu koszącego trawę, jak przystało na XXI wiek, kosiarką elektryczną. Spogląda na nas groźnie, by jednak uprzejmie zezwolić na sfotografowanie swojego domu, który, jak się wyraził, teraz on ma na karku. Ostatni właściciele, ci z końca wojny, mieli przyjechać, ale jeszcze nie dotarli. Christiani, ale i tych zu Cabel wspomina. Tornitz to stara posiadłość rycerska, od XVI wieku należąca do rodziny von Zscherwitz, później do Georga von Wilucki zu Cabel i radnego Richarda Christiani. Pewnie jego potomków ma na myśli współczesny właściciel. W wiosce obok, Briesen, ta sama arystokracja posiadała jeszcze jeden mały dworek. Stoimy przed nim witani przez dwóch niezwykle tym faktem uradowanych psów. Znajdujący się obok aroniowy ogród jest niestety jeszcze nieczynny.
W Lassow byliśmy w
sierpniu zeszłego roku, podziwiając willę rodziny Pourtales w stylu szwajcarskim, zatrzymujemy się tutaj znów, przyciągnięci wzrokim pewnej piękności, która z kwiatem przy twarzy i kapeluszem na głowie penetruje spojrzeniem mijające ją samochody. Dom Sztuki znajduje się naprzeciwko wiejskiego, zamkniętego na cztery spusty, kościółka. Piękna dama na zachętę dostała jeszcze szyld z numerem telefonu, w razie gdyby ktoś naprawdę zdecydował się na wejście, a drzwi były zamknięte. Nikt jednak nie odbiera, zaglądamy więc na tyły posiadłości. Brama otwarta jest na oścież, a w ogródku krzątają się właściciele. Jeden z nich, Willi Selmer, postawny mężczyzna w czarnej szacie z szerokim uśmiechem zaprasza do swojego atelier. Całe wejście jest poezją kreatywności, którą podkreślają swoją subtelną obecnością dwa koty. Przechodzą mnie ciarki, gdy myślę o osobistym spotkaniu z damą, tête-à-tête z ulotności pozą.
Stamtąd jedziemy na chwilę do Reddern, do lnianego kościoła w pałacowym parku, który prezentuje się całkowicie osierocony, opuszczony przez arystokracje tego świata. Pałac spłonął w czasie I wojny światowej, pozostała fosa i kościół, w którym na piętrze suszono lniane włókna, skąd wzięła się jego potoczna nazwa. Przedzieramy się przez chmary much, opędzamy od komarów i smutniejemy na widok gąszczu starego parku. Świątynia ledwie widoczna pomiędzy drzewami odnowiona została w 1726 roku po zniszczeniach wojny 30-letniej przez ówczesnych właścicieli Droste zu Hülshoff. Wieża biała murowana, nawa z cegły, kontrastujące ze sobą style i epoki.
Wracamy, by udać się do polecanego przez Willego lokalu Ksisowka w Wüstenhain, ale najpierw zatrzymujemy przy widzianym po drodze wagonie kolejowym z napisem Gräbendorf. Mogłoby się wydawać, że powinna się tutaj znajdować wioska o tej nazwie, jednak na próżno jej szukać. Wokół dwóch wagonów rozsypane są głazy i różnorakie żelastwa w wyraźnie poukładany sposób. Po drugiej stronie ulicy dostrzegamy statek z napisem: „Ben lebt” czyli Ben żyje. Na pewno wielu zna drzewo na ścianie domu przy przystanku berlińskiej kolejki podmiejskiej Savigny Platz – Weltbaum II czyli Drzewo Świata II. Jego autor, Ben Wagin, który zmarł w 2021 roku w wieku 91 lat, od zawsze nawoływał ludzi do dbania o otaczający ich świat. Był zielony, zanim ekologia stała się nie tylko modna, ale weszła na polityczne salony, sadził drzewa, dla niego symbol życia, dochodząc do imponującej liczby 50 tysięcy, mówił wszystkim na ty wywołując u wielu konsternację. I tutaj Ben pozostawił swój ślad. Gdy zniszczono kolejną wioskę Dolnych Łużyc, by móc rozprzestrzeniać kopalnie i wydzierać ziemi skarby dla profitu, stworzył na jej miejscu instalację, której głównym motywem było życie – statek, jak arka, na którym zasadził drzewa. Zostało jeszcze tylko jedno, które niestety, usycha.
Zimne bezalkoholowe piwo i lody pod szyldem „Witajso do nas!” w lokalu gastronomicznym w wiosce Wüstenhain smakowały wybornie. Niebieściutki dom tańca (którego właścicielem ma być Belg) zamknięty jest na cztery spusty, podobnie jak mały kościółek, przed którym znajduje się boisko i parę starych grobów. Stamtąd, przenosimy się przejeżdżając pod mostem 1966, do posiadłości barona Franza Matthäusa von Vernezobre de Laurieux, który zapłacił za nią 33 tysiące talarów w gotówce. Potomek uchodźców hugenockich, którzy uciekli do Prus z Francji, jego tata zajmował się handlem jedwabiem, a on sam urodzony w 1690 roku spekulacjami na giełdach w Holandii i Francji. Podobno nabyte tym sposobem pieniądze nie były uczciwym dorobkiem, wystarczyło jednak, by zrobić wrażenie na pruskim królu Fryderyku Wilhelmie I, który sprowadził go do Berlina, nadał arystokratyczny tytuł i uczynił tajnym radcą. Franzowi w to było grać, inwestował swój rozrastający się majątek z Orderem Szlachetności na piersiach (Ordre de la Generosite) w m.in. nieistniejącą już cukrownię w Szczecinie, dworki w Brandenburgii (Hohenfinow i Tornow, Sommerfelde i Polßen) i w Dolnych Łużycach (Krieschow, Briesen, Brahmow oraz Milkersdorf). Imponujące ilości nabytych dóbr oznaczały również brak jego w nich obecności, zajęty interesami i rodzinnymi sprawami rzadko bywał na prowincji. Zajmowało go bardziej dosyć nieprzyjemne życzenie pruskiego króla, który żądał ręki jego córki Jeanne Gasparde dla swojego generała Fryderyka Wilhelma Quirin von Forcarde, która to córka stanowczo temu odmawiała. Franz wpadł na pomysł budowy reprezentacyjnego pałacu przy Wilhelmstrasse w Berlinie, który miał udobruchać króla i odsunąć jego niecne zamiary. W ten sposób powstał w latach 1737-39 jeden z najpiękniejszych barokowych pałaców pruskiej stolicy Prinz-Albrecht-Palais, a córka mogła poślubić swojego wybranka barona Jeana Jaquesa Digeona de Montetona. Historia ta została uwieczniona w noweli Wilhelma Petscha „Jeanne Gasparde” oraz sztuce teatralnej Charlotty Birch-Pfeiffer „Jak buduje się domy”. Notabene pałacu dzisiaj już nie ma, bardzo ucierpiał w wyniku II wojny światowej i został wysadzony w powietrze w 1949 roku. Na jego miejscu stoi dzisiaj budynek wystawowy „Topografia terroru”.
Wracając do Krieschow w 1748 roku po śmierci barona pałac przejął jego syn Friedrich Wilhelm, który nie był jednak tak sprytny i bogaty, jak jego ojciec. Zbankrutował w 1781 roku, a tutejsze dobra przeszły w drodze licytacji w ręce rodziny von Normann zostając tym samym niejako w …. rodzinie. Frederike Wilhelmine von Normann, była córką bankruta, a posiadłość kupiła dla swojego pasierba Friedricha Wilhelma Heinricha von Normann, który był chociebuskim radcą przez długich 16 lat. Po nim właściciele zmieniali się aż do socjalistycznego wywłaszczenia, który to system zamienił go na powojenne schronisko dla niemieckich uchodźców, a później klub młodzieżowy. Od 1990 roku niszczeje, czekając na kogoś, kto zaopiekuje się jego 25 pomieszczeniami i piękną, podłużną formą. 1200 m² powierzchni mieszkalnej i piękna zielona okolica. Zachwycająca jest jego postura, dostojny, trochę nonszalancki kształt. Pilnuje go dorodne bydło, nie ma szans na wejście. Życzymy mu szczęścia, podobno wciąż jest do kupienia:)