Deszcz ograniczył zapędy podróżnicze do dwóch budynków. Jednego smukłego i zakręconego, drugiego korpulentnego i przysadzistego.
Skręcający się męski tułów to hiszpański hymn dekonstruktywizmu na szwedzkiej ziemi. Rzeźba Santiago Calatravy przekształcona w architektoniczną technologię, w wizję dynamicznego miasta zmieniającego się na przestrzeni czasu i historii, dopasowującego się do rzeczywistości, a jednocześnie opierającego się destruktywnym siłom. Dziewięć sześcianów składających się każdy z pięciu pięter, skręcających sukcesywnie w górę o kilka stopni w lewo aż do szczytowych 90 stopni obrotu. Niewidoczny rdzeń, zewnętrzny szkielet, przy silnym wietrze niezauważalne przechylenie o 30 centymetrów. Beton, stal i szkło. Drwina z grawitacji i niesamowite widoki z okien rozciągających się od podłóg aż po sufit. Ekologiczny system zarządzania energią i takaż sama izolacja termiczna, zraszacze w każdym z pomieszczeń, które same i automatycznie zaczęłyby gasić pożar.
I subtelność zaklętego w stal i beton męskiego torsu. Anomalia innowacyjności. Zmysłowość architektury. Turning Torso.
Budynek jest mieszkalny i nie udostępniony do zwiedzania. Chociaż w tym tygodniu jednak akurat jest. Niestety wszystkie bilety były wyprzedane. Magiczne ciało obejrzeliśmy z dołu.
W Lund pada tak mocno, że do katedry wpadliśmy cali mokrzy. Krople deszczu spływały jeszcze chwilę w przedsionku świątyni, której budowę rozpoczęto w latach 80-tych XI wieku. 900 lat później lata 80-te w takim kraju, jak Polska opierały się o religię, która ten obiekt wybudowała. Dzisiaj katedra w Lund już do kościoła rzymsko-katolickiego nie należy, a w Polsce moc tej instytucji kruszy się zdaje się całymi połaciami tynku.
W podziemiach katedry, czyli krypcie, mieszka Finn. Olbrzym trzyma się jednego z filarów, jakby nigdy nie chciał tego mrocznego miejsca opuścić. Parę filarów dalej znajduje się jego żona i ich syn. Tak przynajmniej twierdzą legendy. Być może jednak olbrzym to Samson? Albo sam autor i jego życiowa towarzyszka? Być może to zwykły żart? Zabawa znudzonego budowniczego, a przy tym rzeźbiarza?
Finn miał zbudować katedrę po zakładzie z mnichem-misjonarzem o tegoż … oczy. Zadaniem mnicha było po zakończeniu budowy zgadnąć, jak olbrzym ma na imię, na co ten (o dziwo) się zgodził. Nie znał on oczywiście imienia swojego protagonisty, jednak na pomoc przyszły mu według jednej wersji legendy podziemne moce, według innej przypadek.
Mnich usłyszał imię wypowiadane przez tajemniczy głos z podziemi, a rozwścieczony Finn zwołał swoją rodzinę, by pomogła mu zburzyć świątynię. Zaczęli od filarów i zostali w nie zaklęci.
W innej wersji mnich jest św. Wawrzyńcem, który również zakłada się z Finnem o odgadnięcie jego imienia. I tutaj olbrzym życzy sobie oczu. I już, już nadchodziła chwila, od której święty, o czym był przekonany, miał na zawsze pozostać ślepym, gdy usłyszał, jak żona olbrzyma obiecuje dziecku nową zabawkę, którą zaraz przyniesie tata, czyli oczy, nazywając przy tym rodzica po imieniu. I w tej wersji rozwścieczona trójka finalnie zamienia się w kamień.
Fascynujące są te ciała. Znów ciała, zaklęte w materiał jak Turning Torso. Niepojęte w swojej wymowie, sensie, istnieniu. Interpretowane na wszelkie możliwe sposoby. Lekko przerażające, jakby ich egzystencja była prawdziwa dla nas, naszych żyć, często tak właśnie przebiegających, do jednego filaru się przysysających.
Ponad nimi jest surowy kościół i Horologium Mirabile Lundende - astronomiczny zegar z XV wieku, który wbrew tym ciałom odmierza kościelny czas świąt i wyznacza daty. Jakby nie było tych istnień pod nim. Czas płynie niezmiennie, kalendarz pokazuje święta, oblicza dni od 1923 do 2123 czyli dnia Ostatecznego Sądu, chociaż można go przestawić i będzie ten cały proces zaczynał od nowa.
Długo przyglądamy się tarczy zegara ze znakami zodiaku i tarczy kalendarza ze świętym Wawrzyńcem w środku. Niemalże maczkiem zapisane imiona. Ile w tym wszystkim umowności, której celebracja sięgnęła zenitu w złotej tiarze i kadzidle zapachu.
To był jedyny deszczowy dzień w Szwecji.