Na zachodzie zmiany. Wieje wiatr, przewiewa stare, przywiewa nowe, rozprasza stęchłe, niszczy niepotrzebne. Odświeża. Dba o czyste powietrze. Po jego przejściu jednak wiele osadza się na starym miejscu.
Na zachodzie Brandenburgii zmiany są jak czarne ptaki, które rozsiadają się na połaciach pól i drwią z tradycji. Wydziobują zasiane w pocie czoła, o poranku zwiezione, żmudnie rozsypane w nadziei plonów. Dożynki niedoczekane. Dobrostan zatracony. Ptakom obojętność lepiej jest znana od empatii, rozpasane przestrzenią podrywają się jednak przy najmniejszym niebezpieczeństwie i wtedy w powietrzu nastaje groza. Groza kiedyś odbywających się tutaj bitew, na polach rozegranych i bez względu na ich wynik zawsze tak samo się kończących. Wszechobecna śmierć, rozsiane jak ziarna ciała, rozczłonkowane, krew kropiąca, w ziemię wsiąkająca. Czy to ptactwo to tamte dusze? Czy ta żyzność krwią nasycenia jest wynikiem? Konsekwencja umierania? Łańcuch pokarmowy Prignitz?
Ptaków tutaj więcej niż ludzi. Statystyczne 36 osób na kilometr kwadratowy. I pola. I pałace. I dworki. Siedziby szlacheckie. Ilość imponująca, zasiedziane od wieków rody tymi połaciami się zajmujące. Życie tętniło wokół ich rodzinnych domów, wokół ich praw, ich dobrobytu, ich możliwości, majątku i władzy. Dawali sobie luksus parków, innym pracę, czyli przetrwanie. Posłuszeństwo, nakaz, ale i możliwości. Mało ludzi, a ci, którzy tu żyli, pozostawili wyjątkowy po sobie ślad, zanim zawiał wschodni wiatr.
Taki pałac w Neuhausen, który został zniszczony już w 1147 roku. Z zachodu ściągał tutaj markgraf Albrecht Niedźwiedzi w wyprawie krzyżowej przeciw słowiańskim Wendom. Choć obiekt wtedy na pewno nie był pałacem, ale słowiańską twierdzą, to wiatr zmiótł go, jak i jego mieszkańców. Rozkrzyczały się kruki, rozpierzchły stadem nad zabitymi Słowianami, którzy musieli oddać te tereny nowym plemionom. Od 1396 roku nosili oni szlacheckie nazwiska, ci von Rohr, od 1618 roku ci von Winterfeld, od 1944 roku, gdy ostatnia córka szlacheckiej rodziny Irmgard wyszła za mąż za oficera Wilhelma – ci von Busse, którzy nabyli pałac na dwanaście miesięcy. Armia Czerwona, uchodźcy z minionego świata ściągający na zachód, a od 1979 roku opuszczenie na 14 lat. I gdy zawiał zachodni wiatr w 1993 roku inżynier budownictwa Richard-Albrecht Küsell zakupił ruinę i zaopiekował się nią najlepiej jak umiał. Pałac dziś otula jesienny spokój, nagrobna płyta jednego z byłych właścicieli o szerokich biodrach, malownicza bramka symbolicznie odgradzająca światy, ponury grobowiec tych von Winterfeld za wiejskim kościółkiem naprzeciwko. Czasem zjeżdżają tu goście, szukający spokoju i odosobnienia. Dziś jest bezwietrznie.
Podobnie jak wokół dworku w Karwe. Cisza zmian zawisła złowieszczo w powietrzu. Ci von Winterfeld wybudowali w latach 1738/40 rodzinny dom, zarządzali wioską, która wokół niego i nich skupiona tym właśnie żyła: pracą dla właścicieli i odpoczynkiem na zbieranie dla nich nowych sił. Rolnictwo, płodozmian, żniwa i dojenie krów. Na zachodzie żmudna praca. Dzisiaj bezwietrzność tłumi żal za minionym. Dworek otulony jest szczelnie przez nikogo nie niepokojoną przyrodą. Przytłumiony ostrężyną i jarzębiną.