W drodze do Wehrden, wzdłuż Wezery, instalacja nieznanego autora, o nieznanym tytule, nieznanej przeszłości i przyszłości. Chwila, łut szczęścia, parę "rupieci", symbol tego, co nad tą Wezerą odbywa się od lat i codziennie - jazda na rowerze. Przejażdżki, jednodniowe wypady, wyprawy kilkudniowe i miesięczne od-do z setkami i tysiącami kilometrów pomiędzy. Dojazd do pracy, znajomych, rodziny, na pole, po samotność lub na randkę. Wszystko to na rowerze, "kupie złomu".
W Wehrden można latem przepłynąć przez Wezerę na łódce-promie na drugą stronę, do Fürstenberg. Lata jeszcze nie ma, a my udajemy się w przeciwnym kierunku. Do wioski.
Dla rowerzystów sienny hotel - czyli rubaszne spanie na sianie! Trochę dalej wchodzimy na góre Wildberg, pośród lasu liściastego koronkowa zieleń - taka mgiełka dopiero budzącej się natury. Na tej górze, która leży pomiędzy Wehrden i Amelunxen, stał kiedyś zamek, a raczej twierdza, wybudowana ok. 1162 roku, opuszczona w trzynastym wieku. Nie pozostało po niej śladu, chociaż...kawałek muru do dziś jest widoczny - mur budowany techniką ości, ukośnie układanych kamieni. Kawałek muru i koronkowa zieleń i nic więcej. Ciekawe dlaczego stąd uciekli?
Schodząc do Albaxen - wioski słynnej z czarownicy, którą skazano w średniowieczu na tortury w Corvey, a która zwykłą zielarką była i wyciskarki owoców na masową skale (jak się ma np. tonę jabłek można tam oddać, zrobią z tego sok) - napotykamy na przydrożne kapliczki, krzyże. A Amelunxen kiedyś było ewangelickie. W 1685 roku ksiądz Heinrich Löhr z Wehrden ufundował kaplicę, która do dziś stoi pomiędzy wioskami, w miejscu, z którego widać Amelunxen (tzn. kiedyś było widać, dziś widok zasłania...wysypisko śmieci) i z którego proszono Boga, aby wkrótce połączył "pasterza i owce".