Olbrzymia puszka wylądowała bez problemów w Colombo. Męska obsługa (w większości była męska) żegna uprzejmie pasażerów, którzy przechodzą wprost do budynku bez możliwości poczucia, czy jest tu tak gorąco, jak w Doha.
Żołnierze z karabinami, kobiety w sari z gołymi brzuchami i rozbawieni sprzedawcy zachowujący się jak dzieci - wyglądają zza rogu ciekawi białych i rozbiegają się roześmiani, gdy ci inni przekroczą kontrolę paszportową z pieczątką zezwalająca na 30 dni pobytu.
I zaczyna się Sri Lanka - lotnisko otoczone wojskiem, żołnierze robią piorunujące wrażenie na dziecku - stoją z reguły ponad wszystkimi z rozstawionymi nogami i dzierżą groźnie broń w obu rękach. Wojna się skończyła, ale wszelki wypadek może się zdarzyć.
Do Waikkala, wioski za Negombo, nie jest daleko. Jedziemy rozgrzaną ulicą mijając świat jakiego u nas już dawno nie ma. Tropikalny nieład i totalny chaos w ruchu ulicznym: paromiesięczne dzieci trzymane pod pachą na motorze, kilkuletnie z kaskami lub bez pomagające ojcu trzymać kierownicę, rowery z ładunkami przekraczającymi je rozmiarem dwu-, trzy- a nawet pięciokrotnym, auta gruchoty, tuk tuki wciskające się w każde wolne miejsce, wypadek gdzieś po drodze, ludzie przechodzący na drugą stronę jak chcą i gdzie chcą i klaksony. Ich dźwięk wywołuje we mnie uczucie rozkoszy, wdzięczności i rozbawienia. Klaksony rozbrzmiewają radośnie w tym zgiełku i chaosie i regulują wszystko, co się da. Symbol życia i przeżycia. O klaksonie i ich znaczeniu napisał świetny tekst Franek P. w swoim blogu "Franek i Pablo okrążają świat..."