Na plaży wyczekuje na swoje Anthony - uprzejmie, ale stanowczo, owiany alkoholową mgłą, domaga się konkretnej daty wycieczki w głąb lądu, żeby, jak mówi, wszystko zorganizować. Trochę się denerwuje, ale ja denerwuję się jeszcze bardziej, co działa na niego piorunująco - jak tabletka na uspokojenie.
Próbujemy zabawy, a co nam szkodzi - z wczorajszej ceny 490 euro zostało 280, dziś na wieść, że mogłam zarezerwować gdzie indziej lub po prostu zorganizować wszystko sama, chce za dwudniowy wyjazd 80 euro za dwie osoby. Podejrzany. Pilnuje mnie jak sęp. W oddali widzę zbliżających się Oli i Kumara, Anthony rozsiada się więc obok mnie i próbuje prowadzić niezobowiązująco lekką rozmowę. Mówi, że psy biegające w pobliżu są jego - tzn. jeden z nich jest raz jego, raz nie i tak tkwi na posterunku, podobnie jak tych dwóch, którzy niedawno nadeszli. Po godzinie, gdy chyba wystarczająco daliśmy odczuć, że chcemy być sami w końcu odchodzi wzdychając wciąż po niemiecku: "Schade, schade, eine Reise schon gebucht. Leben und leben lassen, ich auch Geld verdienen" ("szkoda, szkoda, jedna wycieczka już zarezerwowana. Żyć i pozwolić żyć, ja też pieniądze zarabiać"). Po wczorajszej kontuzji nie pozostało ani śladu, choć podobno Anthony musi iść do szpitala.
Kumara to śliczny chłopak. Jego twarz to łagodność połączona z podłościa. Mogłby siedzieć z petem przy barze i udawać nonszalanckiego podrywacza. Ale nie siedzi. Chodzi po plaży i nagania turystów, których tutaj jak na lekarstwo.
Jakoś odseparowani od reszty świata, jakoś zbyt idyllicznie i zbyt ułożenie wychodzimy poza teren, na którego czterech rogach dyżurują dyżurni stróże. Wieczorami mają zapalone latarki i straszą nimi chyba tylko tutejsze duchy. Za nieistniejącymi murami jakby normalny świat. O niektórych domach można tylko pomarzyć, ale im dalej od stróżów, tym bardziej sri-lankijsko. Pośród roślinności od czasu do czasu rozbłyskują białe zęby - czysta kość słoniowa tutejszej ludności - skarb nie do kupienia. Ich uśmiech jest tak zrozumiały i tak zwyczajny. Bez wymusu, przymusu i interesu. Jesteś więc uśmiecham się do ciebie. Jestem ciebie ciekawy, bo jesteś inny. Im dalej w głąb wioski? osady? domów po prostu? tym coraz więcej tych uśmiechów, ludzie wychodza przed swoje lepianki i się uśmiechając śledzą każdy nasz krok. Jest ich coraz więcej, uśmiechów też coraz więcej, sytuacja robi się coraz bardziej absurdalna. Na jakby skrzyżowaniu kobieta sprzedaje na większych taczkach warzywa - brudne, ona sama brudna, ale klienci są. Zaciekawiona zaglądam do środka i one: sprzedawczyni i klientka - zastygają w swoich ruchach, jedynie ich oczy śledzą każdy mój krok. Po chwili podbiega do nas mężczyzna oferujący taxi czy tuk-tuk. Wyciąga do mnie swoją ogromną ciemno - jasną rękę i przedstawia się. Oni tu tak wszyscy, od razu chcą wiedzieć jak masz na imię, jakby to otwierało im wszystkie drzwi. Znam cię, bo znam twoje imię. Ogarniam w ten sposób to, czego nie znam i jest nam łatwiej, a może nawet raźniej. Tobie i mnie.
Wracamy. Grupka dzieci domaga się słodyczy, ale nie mamy już żadnych przy sobie. To nic - "jak masz na imię" - woła najmniejszy z nich. I już jest wesoło, lepiej i...raźniej.