To powietrze - z jego masywnym ciepłem i gęstością - czasem rozpieszcza, czasem uwiera. Organizm gubi się w stałości temperatur. Czy to dzień czy noc. Jakoś tak automatycznie ciągnie coś na zewnątrz, gdy zaczyna się zmierzchać, ale gdy się już tam wyjdzie - dezorientacja. Nic się nie zmienia, tylko wiatr od oceanu przynosi ulgę. Czasem jest z tym ciepłem po prostu rozkosznie. Rozleniwienie, przy którym zapomina się o wszystkim. Dosłownie o wszystkim. Nie ma problemów, nie ma przeznaczenia. Jest dobrze.
W oceanie stoją tubylcy do pasa bądź cali zanurzeni w wodzie. Łowią ryby lub po prostu jakoś spędzają swój czas. Plaża zasypana śmieciami. Gdy widzi się ilość osób nie wiedzących co ze sobą zrobić i ilość śmieci, które aż proszą się o uprzątnięcie - no cóż, to europejskie myślenie. Jednak europejskie.
Śliczny Kumara podpływa swoją łodzią i cieszy się, że pozwalamy się zaprosić na przejażdżkę. Nie mówi wprawdzie, że to za darmo, ale dajemy się przewieźć. Szukamy waranów. Nie ma ich, ale jest za to świńska farma, która śmierdzi niebotycznie. Szczęśliwe świnki - małe i duże - brykają rozkosznie po przybrzeżnym błocie, tarzają się w nim do woli i nie wiedzą, jak bardzo są ekologiczne. Dalej widzimy wprawdzie cudną naturę, piękne drzewa, ptaki, ale wszystko przeplecione jest ruderami, śmieciami, małymi ludzkimi grzeszkami. Dla mnie ten świat mógłby być piękniejszy gdyby...dla nich ten świat jest właśnie taki piękny, bo ich. Oswojony. Wokół swoich domów lub miejsc, gdzie mieszkają mają tak samo. O co więc chodzi?
Herbata z imbirem + ciastka ze sklepu - małe przyjęcie u singaleskiej rodziny Perec. Zdjęcia, dużo zdjęć, które z lubością pokazuje pani domu Maria. Opowieści o córce, która mieszka z zięciem we Włoszech, o mężu - Jozefie, o turystach, którzy dają się lubić. Uprzejmie, serdecznie, towarzysko. Na domowy arak nie daję się namówić i rozbrajają mnie zaproszeniem na niedzielę - najpierw wypijemy ten arak, potem pójdziemy na procesję.
Bez szumu w głowie, ale za to spoceni do nieprzyzwoitości, wyruszamy przed siebie. Do ulicy, gdzie podobno jest supermarket. Uśmiechy, uśmiechy, uśmiechy. Ciekawość, ta ich niezaspokojona ciekawość. Dzieci, które nie wiedzą, co to dzielenie się tym, co się dostało. Trzeba zabrać cukierki i pojedyńczo kłaść na ich umorusane małe rączki.
Nagle zza rogu wychodzą, wyjeżdżają, wybiegają białe zjawiska - dzieci wracające ze szkoły. W białych mundurkach. Rozkoszne. Śliczne. Roześmiane.
Domagają się pieniędzy, ale spełnienie tej prośby jest tu przecież tak samo niepedagogiczne jak u nas. Bo ile dać? 100 rupi? Dla nas to mało, dla nich, gdy rodzice zarabiają na dzień 300 - dużo. Co z tego dla nich wynika? Na ulicy jest łatwiej, po co chodzić do szkoły, gdy tu mogę dostać więcej niż mama czy tata w cegielni.
Uprzejmie się uśmiechając mówimy nie, niestety nie - pieniędzy nie, słodyczy też już nie. Machamy na pożegnanie i nie czekamy na reakcję - czasem można dostać kamieniem...
Docieramy w końcu do głośnej ulicy - zakręt tętniący życiem i sklepy, chociaż tego trzeba się raczej domyślać. W jednej z takich bud kupujemy wodę mineralną i dwie paczki ciastek, a bezzębny sprzedawca nie dość, że za dużo policzył (ceny są na opakowaniach) to jeszcze za mało wydał. Uśmiecha się na moją groźną minę, wzrusza ramionami, wykonuje taki gest, jakby chciał powiedzieć - ty masz dużo, nie musisz mieć wszystkiego.
Gdybym mogła, powiedziałabym mu, że już nigdy do niego nie przyjdę i w tym momencie uświadamiam sobie, jakie to jest niedorzeczne - nigdy, no pewnie, już nigdy tu nie wrócę, a nawet jeśli to kto wie, czy on tu jeszcze będzie i co to oznacza - te pare rupi w jego i moim życiu.
I pomyśleć, że tak niedaleko stąd, w tych niezliczonych hotelach rozsianych po wybrzeżu, jego ziomkowie z gracją serwują wykwintne dania turystom, podają uśmiechając się promiennie dania z karty, donoszą alkohole na stół, podbiegają do każdego pustego talerza czy szklanki i znoszą cierpliwie głupie pytania czy zniesmaczone miny. Jego pewnie nikt tak nie obsługiwał, być może nie domyśla się nawet, co za żelaznymi płotami tych hoteli się dzieje.