Linia, której nie ma.
Dochodzi się do "granicy". Podobno gdzieś tutaj jest. Na mapie czarna kreska ludzkiej wymyślności. W atlasie jest, tutaj jej nie ma. Jest rzeka, jej dwa brzegi do siebie po ludzku nienależące, łąki, drzewa.
Tzw. teren graniczny, przygraniczny, nadgraniczny.
W powietrzu wisi gęstość historycznego ciężaru. Groza ciszy i słupków, które szczerzą się bezmyślnie nie wiadomo do kogo. Kiedyś trzymały porządek, nieświadome mogły strącić kogoś do piekła przemytu i tranzytu. Dziś przypominają zaledwie, że tu jest linia, która dzieli - ludzi mówiących innymi językami, mających inną duszę, kulturę i historię. Skrawek ziemi, a taka przepaść. Nie zrozumieją się, być może nie polubią, są sobie obcy i pochodzą z innych rodów. Są jednak jakoś tak obok siebie, nie wiedzieć dlaczego akurat oni. Mogli byc inni. I trzymają się tej lini. Czasem patrzą na drugi brzeg, przechodzą, coś załatwiają, ale wracają i to po swojej stronie czują się najlepiej - choć to przyrodniczo czy geograficznie takie same światy.
I tu i tam domy i ludzkie rozgrywające się w nich życiorysy. Jedne po polsku, inne po niemiecku. To samo nazywają inaczej, przeżywają inaczej, myślą inaczej, choć pragną wszyscy chyba tego samego. Graniczna cisza kłębi się oparem niezrozumienia i podzielenia dokładnie wzdłuż tej nieistniejącej atlasowej linii.
Magia. Dla mnie to od lat niezmiennie magia umownych spraw. Przecież się tak tylko umówiono, podzielono, roszczono prawa do tego kawałka ziemi, bo historia, bo stare dzieje. Gdy tak cofniemy się do tyłu, to kiedyś nikogo tu nie było, a potem ktoś się pojawił, zniknął, wrócił, zaginął, przyszło nowe, chciane, niechciane, nowi, inni i tak w kółko. Upieramy się jednak, chcemy dla siebie i dzielimy, a to wszystko nietrwałe, przemija, kurzy się potem w muzealnych gablotach, traci znaczenie, wartość i sens. Albo znika na zawsze bez śladu. Jak my.
Jednak dziś jest ważne, najważniejsze, bo my, bo tu i teraz.
Podzieliliśmy, broniliśmy, nie pozwaliliśmy przekraczać, dziś otwieramy i pozwalamy, bo taki mamy trend. Trend, ale tylko do granicy.
Najzabawniejsze jest to, że dokonuje tego zwykle paru ludzi. Nie narody, nie rzesze, ale jeden człowiek, czasem garstka zdobywców, chwilowych wygranych, wodzów, polityków, rewolucjonistów. Zaczyna się od jednego pomysłu - jednego mózgu - jednej idei. Czasem przypadku. Podporządkowane tym podziałom są całe narody, tłumy ludzi, którzy nie wiedzieć dlaczego się na to godzą, nie próbują niczego zmieniać, bo zawsze tak bylo. Zawsze?