Nie, nie Burki, ale Piernikarka, której na mapach brak.
Sześć domów i las.
I studnia z żurawiem.
Sieci elektrycznej nie ma.
Bez łazienki, bez światła.
Naturalnie.
Egzotycznie.
I to wszystko, gdy wokół Śląsk, Zagłębie, kopalnie, fabryki, maszyny i pełna cywilizacja.
Droga do tej osady kręta, piaszczysta, przez sosnowy i brzozowy las.
Mija się Wałek, gdzie kiedyś grzebano padłe konie i zarośnięte pola. Uprawiano na nich wszystko, co się dało i kłócono o najmniejszy skrawek, o przysłowiową miedzę. Dziś zżołkłe trawy i chaszcze nie do przebycia.
A potem Piernikarka. Malownicze, drewniano - murowane domki. Jeszcze pamiętam ich stałych mieszkańców - małżeństwo pijące przy naftowej lampie i staruszkę wychodzącą za każdym razem, gdy zaszczekał pies. Pamiętam niedzielę w ostatnim z domków na uboczu położonym, po lewej stronie. Kilka rodzin, mnóstwo dzieci i czerwieniejące poziomki - pychotki. Dziś drzwi wprawdzie uchylone, ale nie do otwarcia, wybite szyby i opuszczone meble w pokoju. Dlaczego je tak zostawiono na pastwę losu? Dlaczego do nich nie wrócono? Kim był człowiek, który po raz ostatni się tu krzątał i nie zamknął za sobą drzwi?
Trzy domki to miejsca na lato poza miastem.
W innym ktoś mieszka na stałe. Różdżkarz - filozof, jak się o nim mówi. Zaszył się tutaj chyba z braku innego wyjścia. Może zmęczył życiem, może chciał się uspokoić i ogarnąć. Wychodzi przed dom, gdy jego pies melduje zmiany, z telefonem komórkowym przy uchu, do którego przeklina jak szewc. Kojący wpływ przyrody w połączeniu ze współczesną zabawką chyba nie zdały egzaminu. Zostawiamy różdżkarza za nami i wchodzimy na podwórko babci, której dawno już nie ma. Przygotowane drzewo na opał, świeży kompost z resztkami jedzenia, wygódka przytulna, jak przy każdym tutejszym domku i migoczące za zaparowaną szybą bombki. Jedyny, ledwo widoczny, bożonarodzeniowy akcent, jaki tutaj spotykamy, poza świerkami oczywiście, które sobie wkoło po królewsku rosną.
Gdy wracamy, zachodzimy na te opuszczone pola. Próbuję sobie wyobrazić ludzi tu pracujących, dzieci wędrujące przez las z motyką i łopatą, obgadujące sąsiadki, kłócących się sąsiadów, krowy pasące się na skrawkach łąk i kąpiących się dla ochłody w nieistniejącym już, zarośniętym i wyschniętym, jeziorku. Podobno naśmiewali się z nowości i niezrozumiałych dla nich wynalazków, mówili:
Łokna weneryczne
Światło elekstryczne
Sranie w porcelanie
A na podłodze leży nagi leon.
(Cioci Jasi dziękuję serdecznie za przekaz!)
Wracamy nad Przemszą - czarną rzeką mojego dzieciństwa, która łaskawie i wbrew moim usilnym staraniom zachowała mnie przy życiu. Jej błotniste, przepiękne brzegi, kępki traw wystające zawadiacko i miękko, płycizny i nagłe głębokości i szybki, w miejscach porywający, nurt. Przy ścieżce gdzieś Kłydzka. Nazwa, której nie znajdzie się na żadnej mapie kartograficznej, ale w ludzkiej pamięci - lekka polanka obok wysokich, ciemnych i gęstych świerków, na którą zabierano koce, chleb i coś do picia i spędzano niedziele lat 50- i 60-tych.
Piernikarka - oaza. Najprawdziwsza z prawdziwych, ale do odnalezienia nie dla wszystkich. Tylko dla wybranych.